12 lis 2018

„Są sytuacje, w których dostajemy szału”. Te typy turystów nadużywają ofiarności ratowników TOPR

„Są sytuacje, w których dostajemy szału”. Te typy turystów nadużywają ofiarności ratowników TOPR

Ratownicy TOPR to chyba jedna z najbardziej cierpliwych i wyrozumiałych grup zawodowych w Polsce. Zdarzają się jednak sytuacje, które nawet im potrafią podnieść ciśnienie.

 

Poniżej fragment najnowszej książki autorstwa Beaty Sabały-Zielińskiej pt. „TOPR. Żeby inni mogli przeżyć”. Premiera książki miała miejsce 30 października i jest już ona dostępna w otwartej sprzedaży TUTAJ.

Opublikowano dzięki uprzejmości wydawnictwa Prószyński Media.

 

„W dawnych czasach turysta, który nie przygotował się do wycieczki górskiej, ponosił tego konsekwencje. Jeśli zapomniał latarki i noc zastała go w górach, cóż, jodłował do świtu, licząc na ratunek, a gdy nikt go nie słyszał, biwakował, jak umiał, i o poranku grzecznie schodził, tworząc ze swojej wpadki romantyczną opowieść o pięknej nocy spędzonej w Tatrach. Teraz jeszcze się dobrze nie ściemni, a turyści już wyjmują komóreczki i dawaj dzwonić do TOPR-u z prośbą o ratunek, przy czym ratunek ma polegać na oświetleniu im drogi. „I to są sytuacje, w których my dostajemy szału – przyznają ratownicy – bo to jest dokładnie tak, jakby ktoś, komu uciekł w nocy autobus, zadzwonił na pogotowie ratunkowe z żądaniem odstawienia go do domu z racji tego, że jest ciemno, zimno i żona się niepokoi”.
Dlatego hasło „nie mam światła” wyzwala w toprowcach najgorsze instynkty i fakt, że nie rzucają w takich sytuacjach słuchawką, świadczy wyłącznie o ich poczuciu odpowiedzialności za tego typu rozkoszniaków. Biorą pod uwagę, że „ofiary losu” znajdują się w trudnym terenie, co może oznaczać potencjalne kłopoty.

Wersja roszczeniowego żółtodzioba nie jest jedynym typem niefrasobliwego turysty. Istnieje także typ profesjonalny, czyli dobrze górsko wyekwipowany, w każdym razie na tyle dobrze, że według ratowników mógłby spokojnie przeczekać w górach noc. Tyle że nie ma takiego zamiaru! Kłamie więc w żywe ucho, aż skóra na karku cierpnie, wymyśla zmęczenie, słania się na nogach, mdleje, a nawet bliski jest śmierci, licząc na natychmiastowe odpalenie śmigłowca w celu ratowania jego życia. Hiobowa wieść, że nocą Sokół nie lata, a dojście ratowników zajmie kilka godzin (trzeba CZEKAĆ!), natychmiast podnosi mu poziom adrenaliny we krwi. Wstaje więc z martwych i psiocząc całej ratowniczej braci, mknie w dół, aż miło posłuchać. Jeśli w ratownictwie istnieje magiczne zaklęcie, które potrafi zdziałać prawdziwe cuda, to brzmi ono „czekać”, choć zdaniem potencjalnie czekających: do dupy z takim ratownictwem!

Kolejny typ to zdobywca, który za cholerę nie przypuszczał, że zdobywanie może być takie trudne!

– Dostajemy zgłoszenie, że w ścianie Kościelca utknęło dwóch wspinaczy, którzy nie potrafią samodzielnie zejść – wspomina Maciej Pawlikowski. – Ruszyliśmy po nich we trzech. Zjeżdżamy na linie, patrzymy: siedzą, dwa zdrowe byczki w wieku około trzydziestu lat, obwieszeni sprzętem taternickim, jakby dopiero co wyszli ze sklepu, ale co z tego, kiedy okazują się zieloniutcy. Jęczą, że zrobiło się trudno, bo zrobiło się ciemno, więc nie wiedzą, co i jak. Naszym zdaniem ani nie jest trudno, ani nie jest ciemno, w każdym razie przeciętny taternik nie miałby tu problemu, cóż jednak poradzić. Ściągamy amatorów ze ściany, doprowadzamy do schroniska, mówimy: „nara, powodzenia”, po czym słyszymy, że trzeba ich zawieźć na dół, bo rano mają być w robocie. I wtedy nastaje jasność. Młode byczki wezwały nas nie dlatego, że potrzebowały pomocy, tylko szybkiego transportu. Myślałem, że ich rozszarpię. W takich chwilach burzy się we mnie krew, ponieważ nie zgadzam się na takie traktowanie Pogotowia. Bezczelność ludzi wciąż mnie zaskakuje. Na szczęście są to rzadkie przypadki.

Kolejna grupa ludzi, która podnosi ratownikom ciśnienie, to meteorolodzy pasjonaci, ci, co chcą wiedzieć to, czego nie wiedzą jeszcze sami synoptycy. Są jednak przekonani, że tę wiedzę mają ratownicy, dzwonią więc do nich o każdej porze roku, dnia, a nawet nocy, prosząc o wróżenie z fusów.

– Jest grudzień, tuż przed świętami, a gość śmiertelnie poważnie pyta, jaka będzie pogoda w lutym, bo w tym czasie wybiera się do nas na ferie – mówi Krzysztof Długopolski. – Albo historia z wczoraj: pani prosi o podanie prognoz na najbliższe dwa dni. „Już otwieram internet i sprawdzam”, mówię do niej uprzejmie, na co ona z irytacją: „Toś mi pan pomógł! W internecie to ja sobie sama znajdę!”. „To dlaczego pani tego nie zrobiła?”, pytam zaskoczony, ale do dziś nie wiem, bo pani rzuciła słuchawką.

Ludzie myślą, że my mamy jakąś tajemną wiedzę, pochodzącą z tajnych źródeł, opracowywaną w największym sekrecie przez szpiegów w tajnych laboratoriach w celu manipulacji światem. My tymczasem nie jesteśmy żadnym odłamem Klubu Bilderberg i prognozę pogody sprawdzamy… w sieci! To, czego się dowiadujemy, zamieszczamy zresztą na stronie internetowej TOPR-u, w zakładce „warunki w Tatrach” jest wszystko, co turysta powinien wiedzieć na temat aury, łącznie z przekazem online, z kamer zamieszczonych w Morskim Oku, na Kasprowym Wierchu, w Dolinie Pięciu Stawów Polskich, w Dolinie Chochołowskiej i na Hali Gąsienicowej. Wystarczy kliknąć tu i tam, by rozwiać mroki niewiedzy.

Przy okazji można się dowiedzieć, że na Giewont i na Świnicę nie ma kolejki, a na Kasprowy Wierch nie da się wjechać samochodem. Niestety, mnóstwo turystów, mimo powszechnego dostępu do informacji, wciąż nie ma pojęcia, co ich w górach czeka.

– Była wczesna wiosna, czyli w Tatrach zima, z zalegającymi zlodowaciałymi płatami śniegu, niestabilną pogodą, bardzo zimnymi wieczorami i mroźnymi nocami. Miałem akurat dyżur kierowcy – wspomina Krzysztof Długopolski. – O trzeciej albo czwartej nad ranem ze schroniska w Murowańcu przyszło zgłoszenie, że trzeba przyjechać po trzyosobową rodzinę: matkę, ojca i ich dziesięcioletnie dziecko, którzy przed chwilą (!) zeszli z Krzyżnego! Przy czym tatuś jest tak mocno poobijany, że trzeba szybko interweniować. W porządku. Jadę na górę, wchodzę do schroniska i co widzę? Faceta, który wygląda, jakby był po walce z tygrysem. Kolana, łokcie, broda, czoło, wszystko odarte ze skóry i lejąca się z tego krew. Opatrzyłem pana, wsadziłem rodzinę do samochodu i ruszyłem w dół. Po drodze pytam jednak, dlaczego tak strasznie późno wyszli w góry, zakładając, że ich późne zejście to wynik późnego wyjścia na wycieczkę. „Późno?”, zdumiał się pan i oznajmił, że wjechali na Kasprowy Wierch pierwszą kolejką, czyli niemal o świcie! „To dlaczego znaleźliście się na Krzyżnem o tej porze?”, pytam zaintrygowany, nie będąc gotowy na to, co usłyszę.

Historia bowiem tchnie grozą już po pierwszym zdaniu, w którym pada, że rodzina jest w Tatrach po raz pierwszy w życiu! Wjeżdża na Kasprowy Wierch, nie mając ze sobą mapy, światła, jedzenia, picia i żadnego ciepłego ubrania! Cała trójka wygląda, jakby wybierała się na plażę – krótkie spodenki, przewiewne tiszerciki i nieodzowne adidaski. Lód, śnieg i wiatr nie przerażają ich jednak. Idą, idą, idą, cały czas przed siebie, tam, gdzie oczy poniosą, by o trzeciej nad ranem zameldować się w Murowańcu. Odwalili całą Orlą Perć! Calusieńką! W ciągu jednego dnia! I to w dodatku tak, jak ich Pan Bóg stworzył, zważywszy na liche odzienie! „Na Zawracie nie przyszło wam do głowy spytać kogoś, jak dotrzeć do Pięciu Stawów, skąd mielibyście łatwe zejście?”, pytam zdumiony, lecz u adwersarza zdumienie zdaje się znacznie większe. Wzrok gości mówi wszystko: może by i chcieli, gdyby wiedzieli, gdzie są, i wiedzieli, że powinni chcieć. Ale że nie wiedzieli, szli dalej.
Mało tego, facet przyznaje, że około dziewiętnastej byli w rejonie Krzyżnego i widzieli ekipę ratowników udzielającą pomocy turyście, który spadł ze szlaku, gdy poślizgnął się na płacie śniegu. W czasie tej akcji stali niemal tuż nad ratownikami, ale nawet wtedy nie przyszło im do głowy, by poprosić ich o pomoc. Chwilę później gość miał dokładnie taki sam wypadek jak zwinięty przez chłopaków turysta. Zjechał tym samym zlodowaciałym płatem, zdzierając z siebie niemal całą skórę. Jak doczołgali się do schroniska, wie tylko ich czujny anioł stróż. Jedno jest pewne: dokonał cudu, chroniąc tę rodzinę. Wszyscy mogli zginąć, z czego zupełnie nie zdawali sobie sprawy. I to jest przerażające. Ten totalny brak świadomości, co mogło ich spotkać i jak tragicznie mogło się to skończyć.

– Jest początek stycznia. Mam dyżur w Morskim Oku i dostaję telefon z centrali, że dwóch turystów schodzących z Rysów potrzebuje pomocy – mówi Maciej Pawlikowski. – Kierownik dyżuru prosi, żebym wyszedł im naprzeciw i spróbował ich zlokalizować, w tym czasie on zorganizuje wyprawę. W porządku, tyle że w opisie, który turyści podają przez telefon, nic się nie zgadza. Nic nie wskazuje na to, że są na Rysach, choć oni uparcie twierdzą, że właśnie tak jest. Wychodzę zatem, szukam, ale nic nie widzę. Dyżurny podpowiada: „Strzel rakietę, może zobaczą”. Strzelam, nie widzą. Przechodzę więc dalej na południe, bo może są na Niżnich Rysach, ale i tam nic, a oni swoje, że schodzą z Rysów i że wysyłają sygnały świetlne. Godziny lecą, z siedemnastej szybko zrobiła się dwudziesta pierwsza trzydzieści, a ja wciąż drepczę w kółko. W końcu wyszedłem wysoko w stronę Rysów i faktycznie widzę światło, tyle że… na Mięguszowieckim Szczycie Wielkim! W tym momencie doszła do mnie ekipa z centrali i ruszyliśmy po turystów, którzy do końca byli przekonani, że są na Rysach. Całą noc ściągaliśmy ich ze ściany. Akcja była bardzo trudna, trasę trzeba było zaporęczować. Turyści okazali się dzieciakami z Wrocławia, młokosami, którzy dali tak w dupę, że głowa mała.
ččč Zazwyczaj nie komentują takich uwag, wiedząc, że stopień zacietrzewienia turysty jest odwrotnie proporcjonalny do jego doświadczenia górskiego. Ludzie, którzy naprawdę chodzą po górach, wiedzą, w jakich warunkach pracują ratownicy i co się z tym wiąże, dlatego od nich można usłyszeć: „Okej, rozumiemy, czekamy”. Reszta piórkuje. Przy czym najwięcej pretensji mają nie sami poszkodowani, a osoby im towarzyszące oraz przypadkowi świadkowie. Zasada: „im większy żółtodziób, tym większe pretensje, im bardziej obyty, tym bardziej wyrozumiały”, sprawdza się zawsze.

– W zeszłym roku mieliśmy wypadek Anglika, który spadł ze szlaku prosto do potoku, łamiąc się strasznie po drodze – wspomina Jerzy Maciata. – Gdy doszliśmy do niego, to głównie napadli na nas gapie. „Was to po śmierci posłać! Ile to trzeba czekać!”, wrzeszczeli, podczas gdy Anglik siedział cichutko, cały szczęśliwy, że w końcu jesteśmy. Tak strasznie dawali do wiwatu, komentując każdy nasz ruch, że w końcu najbardziej krzyczącemu i najbardziej nas korygującemu wsadziliśmy na plecy nosze z zapakowanym rannym, gdyż strasznie rwał się do pomocy. Ciężar przygniótł go do ziemi, mina mu zrzedła, nogi się pod nim ugięły, a rozum wrócił. „Ooo, panowie, macie strasznie ciężką pracę!”, jęknął, pospiesznie oddalając się w przeciwną stronę. Te pretensje do nas często biorą się ze zwykłego niedouczenia. Ludzie czerpią wiedzę z… filmów amerykańskich, w których śmigłowce lądują na czubku komina, więc oni myślą, że faktycznie tak może być.

– Kiedyś prowadziliśmy akcję na Małołączniaku, ale ponieważ śmigłowiec z powodu wiatru nie mógł lecieć, chłopcy poszli pieszo. Akurat byłem na mieście toprowskim samochodem, ledwo z niego wysiadłem, gdy podbiegł do mnie człowiek i dawaj opieprzać mnie z grubej rury – wspomina Krzysztof Długopolski. – „Co wy sobie w ogóle wyobrażacie! Ja płacę podatki na wasze utrzymanie, a wy nie chcecie ratować ludzi! Słyszałem, że tam potrzebują pomocy, a wy nie macie zamiaru po nich lecieć!”, wykrzykuje na całe gardło, komentując w ten sposób akcję na Małołączniaku, a ja zaczynam mu tłumaczyć, że warunki nie pozwalają na wprowadzenie do działań śmigłowca. „Bzdury”, nakręca się coraz bardziej mężczyzna, dodając, że sam latał śmigłowcem, więc wie, co mówi. „A jakim pan latał?”, próbuję się dowiedzieć, licząc na rozładowanie sytuacji. „Dużym”, rzuca na to „znawca” tematu, kończąc tyradę mocnym akcentem: „MORDERCY!”.

Nowoczesność psuje ludzi, a brak wiedzy robi z nich nadętych głupców. Ale jak przychodzi co do czego – wszyscy na wszystkim się znają. Dzięki temu w Polsce mamy: trzydzieści osiem milionów doskonałych narciarzy, trzydzieści osiem milionów genialnych wspinaczy, trzydzieści osiem milionów wspaniałych lekarzy i naturalnie trzydzieści osiem milionów fantastycznych ratowników TOPR-u, którzy wszystko wiedzą lepiej!

– A my wysłuchujemy tych wszystkich pseudomądrości, które doprowadzają nas do szewskiej pasji – przyznaje Jerzy Maciata. – Wystarczy, że pojawimy się na miejscu zdarzenia, już mamy za sobą rzeszę „fachowców”, którzy komentują każdy nasz ruch. „A dlaczego w taki sposób to bandażujecie? A nie powinien pan tu teraz czegoś podłożyć? Może lepiej obrócić go na bok?” itp., itd. Święty wyszedłby z siebie i po prostu kopnął jednego z drugim w tyłek, ale my musimy być ponad to, dlatego, nauczeni przykrymi doświadczeniami, akcję ratowniczą zazwyczaj zaczynamy od… odgonienia gapiów.
Ludzie potrafią zachowywać się strasznie. Naprawdę strasznie, i choć wiadomo, wypadek, ból i strach robią swoje, to jednak nie wszystko da się tym wytłumaczyć.
Przykład: ratownik próbuje zebrać wywiad medyczny od człowieka, który zasłabł w górach, by zorientować się, na jakim tle doszło do osłabienia. Pyta więc, co chory jadł i pił poprzedniego dnia. Żona mężczyzny wpada na to w szał: „Co to za pytania? Co też pan sobie wyobraża? Niech go pan ratuje! Jesteście od tego jak dupa od srania!”.

Ludzie! Bóg was opuścił? Trudno takie rzeczy komentować, trudno też tłumaczyć to stresem. Na szczęście sami poszkodowani najczęściej cieszą się na widok ratowników…”

CZYTAJ PIERWSZĄ CZĘŚĆ FRAGMENTÓW KSIĄŻKI

Źródło: „TOPR. Żeby inni mogli przeżyć” – Beata Sabała-Zielińska,  fot. Robert Górz

 

Tagi: książka ratownictwo TOPR turyści


Powiązane artykuły