02 gru 2023

Kosmiczny zbieg okoliczności i dwa życia uratowane przez turystów na Ciemniaku (WYWIAD)

Kosmiczny zbieg okoliczności i dwa życia uratowane przez turystów na Ciemniaku (WYWIAD)

„Nic dwa razy się nie zdarza”…a jednak, czasami zdarza. Choć w tym przypadku można mówić o nieprawdopodobnym zbiegu okoliczności, to ta historia wydarzyła się naprawdę. W 2021 roku na Ciemniaku w ciągu zaledwie 3 dni doszło do dwóch przypadków zatrzymania krążenia, w których doskonała postawa świadków zdarzenia uratowała poszkodowanym życie.

 

O tych zdarzeniach, zachowaniu turystów i olbrzymiej wadze umiejętności udzielenia pierwszej pomocy w górach przez turystów rozmawiamy z ratownikiem TOPR Łukaszem Migielem. Przeczytajcie tę rozmowę i pomóżcie ją jak najbardziej rozpowszechnić.

 

Tatromaniak: Łukasz, chcę z Tobą porozmawiać o dwóch wypadkach, które miały miejsce w 2021 roku na szczycie Ciemniaka.

Łukasz Migiel: …I które dzieli w czasie 72 godziny i dystans niecałych 200 metrów? Nieprawdopodobny zbieg okoliczności.

Jak mi o tym opowiedziałeś pomyślałem dokładnie tak samo.

Zgadzam się z Tobą, ale – nie doszukujmy się drugiego dna tam, gdzie go nie ma. Zadziałała jakaś przewrotna statystyka wypadkowa, która nas, ratowników, też potrafi bardzo zaskoczyć. Niesamowite i jednocześnie budujące w tych obu wypadkach było jednak coś zupełnie innego niż zbieżność miejsca i czasu.

I o tym właśnie chcę porozmawiać, ale może zacznijmy od początku?

Długi weekend listopadowy 2021 roku zaczynał się Świętem Niepodległości. Śmigłowiec dyżurował w składzie: dwóch medyków, czyli Maciej Latasz i ja, rolę ratownika pokładowego pełnił Wojtek Mateja, a latał jeszcze z nami Rafał Mikler. Maszyna była wypożyczona od Policji, dlatego że nasz Sokół przechodził właśnie okresowy przegląd. Rano wykonywaliśmy loty do mniej poważnych zdarzeń. Pogoda była bardzo dobra, zero śniegu i mnóstwo ludzi na szlakach. Wczesnym popołudniem wpadło zgłoszenie dotyczące nagłego zatrzymania krążenia na Ciemniaku u 50-letniego mężczyzny.

Powiedz mi, długo trwa Wasz dolot w tamten rejon i czy macie czas, żeby w trakcie lotu np. podzielić się zadaniami?

Śmigłowiec stał na płycie lądowiska, więc po otrzymaniu zgłoszenia z Centrali zrobiliśmy tylko taki krótki briefing podczas dojścia na płytę i potem już w maszynie. W tym wypadku uzgodniliśmy, że w przypadku desantu pierwsi zjeżdżają medycy, a resztę sprzętu, którego nie zabierzemy ze sobą – doniesie nam Rafał. W trakcie dolotu mieliśmy jeszcze czas na przygotowanie np. elektrod samoprzylepnych do defibrylacji i monitorowania, tak żeby były od razu pod ręką, zestawu do zabezpieczenia drożności dróg oddechowych etc. Sam dolot nie trwał długo, było to około dwunastu minut.

Czy dwanaście minut w przypadku zatrzymania krążenia to dużo?

Zależy, czego dotyczy pytanie. Jeżeli mówimy o czasie dotarcia śmigłowcem do wypadku w górach, to bardzo krótko. Dłuższe czasy uzyskuje się niejednokrotnie w przypadku karetki w terenie miejskim. Jeżeli natomiast pytasz, czy jest to długi czas dla człowieka w zatrzymaniu krążenia – to jest bardzo długi czas, z każdą sekundą rośnie ryzyko nieodwracalnego uszkodzenia mózgu.

Co zastaliście na dole po desancie?

Na szlaku leżał mężczyzna w wieku około 50 lat. Obok niego klęczał młody chłopak i uciskał klatkę piersiową. Zaraz za nim spokojnie ustawiła się osoba gotowa do przejęcia uciśnięcia, kiedy tylko ratujący opadnie z sił. To, co mnie uderzyło, to że na miejscu panował spokój. Nie było paniki, chaosu. Wszyscy wiedzieli, co mają robić. Nie przerwali zabiegów resuscytacyjnych nawet w momencie, gdy śmigłowiec wisiał im nad głową. Wiesz – to jest ogromny hałas i silne podmuchy wiatru – w takich warunkach nie każdy potrafi skupić się na rzeczach istotnych dla poszkodowanego. Oni potrafili. Zapytałem, czy są medykami. Nie byli. Uciski były prowadzone w sposób tak efektywny, że poprosiłem, aby osoba, która to robiła, nie przerywała, zająłem miejsce za głową pacjenta, przygotowując się do zabezpieczenia dróg oddechowych. Maciek w tym czasie dobiegł z defibrylatorem, nakleił elektrody i zamonitorował mężczyznę. Poprosiłem, aby przerwać na chwilę, i na ekranie monitora pojawiło się migotanie komór. To był rytm do defibrylacji. Maciek wykonał defibrylację i dwie minuty później pojawiły się oznaki powrotu krążenia u mężczyzny. Pacjent próbował samodzielnie oddychać i otwierał oczy, co wcale nie jest takie oczywiste po powrocie krążenia. To był dobry prognostyk dla jego późniejszego stanu.

Co w tym wszystkim przykuwało Waszą uwagę – doświadczonych ratowników?

Już Ci tłumaczę. Po pierwsze podczas całej resuscytacji, jeszcze bez naszego udziału, mężczyzna miał niewydolny, agonalny oddech. To ratujący mi o tym opowiedzieli. Po angielsku określa się taki oddech jako gasping, a po polsku bardziej obrazowo – jako rybi oddech. Jakbyś obserwował rybę wyrzuconą na brzeg, która próbuje „oddychać”. I turyści – świadkowie zdarzenia – na ten gasping nie dali się nabrać. Rozumiesz? Nie kupili tego i cały czas w oczekiwaniu na nas – uciskali klatkę piersiową. Pomimo że widzieli zatrzymanie krążenia pierwszy raz w życiu. Bo gdyby przyjęli, że poszkodowany normalnie oddycha, tylko jest nieprzytomny, to mógłby to być dla mężczyzny wyrok.

Wytłumaczysz? Trochę to skomplikowane.

Jasne. To tylko pozornie skomplikowane. Kiedy u człowieka dochodzi do nagłego zatrzymania krążenia, np. z powodu zawału, to serce po prostu przestaje pompować krew. Komory serca przestają się kurczyć i ruch krwi w całym ciele zamiera. Odcięte od przepływu utlenowanej krwi zostają mózg, płuca, nerki itd. Człowiek traci przytomność i przestaje oddychać. To dlatego potwierdzając nagłe zatrzymanie krążenia, trzeba sprawdzić obecność wydolnego oddechu. I ta zbitka „wydolny oddech” jest tu kluczowa! Bo czasem zdarza się tak, że człowiek, u którego krążenie się zatrzymało, ma gasping, czyli rybi oddech. Jak zwał, tak zwał, ważne jest to, że ten ruch ustami poszkodowanego tylko udaje oddech. Trzeba go zignorować, rozpocząć uciskanie klatki piersiowej i nie przerywać. Turyści na Ciemniaku tak właśnie postąpili.

Udało się?

Jasne, że się udało. Wyciągnęli go za przysłowiowe uszy zza drugiej strony. Mistrzostwo świata ta ich robota z resuscytacją. Przetransportowaliśmy mężczyznę do szpitala w Zakopanem, gdzie czekał już na niego zespół kardiologii interwencyjnej, którego zadaniem było udrożnić naczynie w sercu. Turysta miał zawał, który był przyczyną zatrzymania krążenia. Już w trakcie lotu do szpitala mężczyzna odzyskał pełną świadomość i był z nami w stanie się komunikować. Generalnie historia jak z medycznej bajki, gdzie wszystko dobrze się kończy i człowiek dostał od drugiego człowieka i od losu drugą szansę.

Ale to nie jest koniec historii tego weekendowego dyżuru?

Dwa dni później, czyli 13 listopada, wracamy śmigłowcem po porannej ewakuacji turystów, którzy w nocy zgubili szlak i utknęli w trudnym terenie. Podebraliśmy ich i kilku naszych ratowników. Na powrocie do Zakopanego dostajemy zgłoszenie, że… na szczycie Ciemniaka doszło do zatrzymania krążenia u około 50-letniego mężczyzny. Pamiętam, że popatrzyłem na Maćka, Maciek na mnie, potem wspólnie spojrzeliśmy na pokładowego i tylko reszta ratowników i załogi nie wiedziała, o co nam chodzi. Załoga śmigłowca zdążyła się przez te dwa dni podmienić z policyjnej na wojskową. Ta sama góra, prawie to samo miejsce, zatrzymanie krążenia i pacjent w podobnym wieku.

Desantujecie się na Ciemniaku i co zastajecie na dole?

Nie było desantu. Tym razem pilot zdołał na chwilę dotknąć kołami ziemi, tak żebyśmy wszyscy zdążyli wyskoczyć. Było nas razem pięciu. Ja z Maćkiem i trzech ratowników zabranych z poprzednich działań. Dobiegamy do pacjenta i wyobraź sobie, że scenariusz jest prawie ten sam co dwa dni wcześniej. Znowu jest grupka kilku osób, które na zmianę uciskają klatkę piersiową mężczyzny, poszkodowany ma gasping (!) – a turyści w dodatku zdecydowali się na rozszerzenie działań ratowniczych o prowadzenie wentylacji metodą usta–usta. Nie dają się złapać na „rybi oddech” i nie ma wśród nich medyka…

Przeżywacie zbiorowe déjà vu

Na taką refleksję czas przyjdzie później. W tamtym momencie trzeba się było zabrać do normalnej ratowniczej roboty. Maciek defibryluje – ale tym razem trzykrotnie. Intubujemy turystę w trakcie resuscytacji, co okazuje się dobrą decyzją, bo po powrocie krążenia ma trudności z samodzielnym oddychaniem. Po wykonaniu EKG potwierdzamy zawał – pacjent musi jak najszybciej trafić do pracowni hemodynamiki Szpitala w Zakopanem. Lecimy w kierunku lądowiska na Kamieńcu.

Znowu wszystko kończy się dobrze?

Słuchaj. Niesamowite w obu historiach jest to, że dzięki interwencji turystów obecnych na Ciemniaku obaj poszkodowani opuszczają szpitali bez ubytków neurologicznych. Czyli ich mózgi, które były najbardziej narażone na uszkodzenie związane z zatrzymaniem krążenia – nie doznały urazu! Ci mężczyźni wyszli ze Szpitala na własnych nogach. To ogromne szczęście dla nich i sukces ludzi, którzy im pomagali tam na szczycie. Zadziałał łańcuch przeżycia, w którym każde ogniwo było równie silne. Jeżeli na Ciemniaku nikt by nie rozpoznał zatrzymania krążenia, nie wezwał pomocy i nie rozpoczął uciskania klatki piersiowej, to nasze późniejsze zabiegi mogły nie przynieść oczekiwanego skutku.

To jest jakaś trochę historia z kosmosu.

Z tego pozytywnego kosmosu. Bo nie zawsze jest z happy endem i przy serii takich zbiegów okoliczności. Właściwie to mógłbym przytoczyć Ci więcej podobnych historii, które kończą się jednak śmiercią człowieka. Ale po co? Chciałem opowiedzieć dziś o tych kilkudziesięciu ludziach z Ciemniaka, którzy pomogli komuś wrócić z drugiego brzegu. Dosłownie. Zrobili to jako osoby bez wykształcenia medycznego tak profesjonalnie, że wykluczam zbieg okoliczności. Musieli mieć ugruntowaną dobrze wiedzę z podstawowych zabiegów resuscytacyjnych, czyli tzw. BLS-u (Basic Life Support). Zbieżność czasu i miejsca może zaskakiwać, ale działanie turystów już nie było przypadkowe. Rozmawialiśmy o tym w TOPR-ze wielokrotnie i jeżeli ktoś twierdzi, że turyści nie potrafią pomagać na szlakach, to my mówimy – czekaj, czekaj! Jak to nie potrafią? Ratują dokładnie tak samo skutecznie jak zawodowi ratownicy.

Łukasz Migiel na pokładzie śmigłowca TOPR

 

Opowiedziałeś mi o tych dwóch historiach przy okazji naszej rozmowy o Waszej książce „Pierwsza pomoc w górach”. Jaki to ma związek z Waszą publikacją?

Taki, że gdzieś w zaraz po tym zdarzeniu przy okazji jednego z kursów dla medyków w Roztoce usiadłem z Andrzejem, Maćkiem, Przemkiem i Adamem i zaczęliśmy gadać m.in. o tym Ciemniaku. Każdy z nas znał kilka historii (nie tylko z gór), gdzie ludzie przeżywali w pierwszej kolejności dzięki świadkom zdarzenia, a dopiero na końcu – wyszkolonym ratownikom. Nie odkrywaliśmy żadnej Ameryki, ale cały czas wybrzmiewało, jak wielkie znaczenie ma reakcja i działanie świadków wypadku. Że dzięki akcji ratunkowej zorganizowanej przez „pospolite ruszenie” my, jako ratownicy, możemy zająć się żywym poszkodowanym. Andrzej rzucił: „Ej, Panowie! A nie jesteście zdziwieni, że w Polsce nie ma nawet JEDNEJ publikacji, która w sposób zbiorczy przedstawia zagadnienia medyczne związane z górami, a jednocześnie mówi o ratownictwie lawinowym, współpracy z ratownikami, termoizolacji, planowaniu aktywności górskiej itd.?”.

Szybko poradziliście sobie z pisaniem?

Co Ty! Chyba żartujesz. Pisaliśmy ją przez ponad rok, bo okazuje się, że napisanie tak złożonego podręcznika (pomimo krótkich rozdziałów) nie jest takie proste. Jak się w końcu dogadaliśmy co do zagadnień (wyszło ponad 40), to przyszedł czas na przełożenie tego naszego ratowniczego i medycznego żargonu na ludzki język. Zdecydowaliśmy się przecież zawrzeć w książce rozdziały, o których się nawet nie śniło autorom klasycznych podręczników do pierwszej pomocy. Dobrym przykładem są fragmenty poświęcone ocenie stanu poszkodowanego i szybkiemu badaniu urazowemu, gdzie poruszamy obszary, których ratownicy górscy (bez wykształcenia medycznego) uczą się na kursie kwalifikowanej pierwszej pomocy. Mieliśmy jednak cały czas z tyłu głowy, że zarówno poszkodowani, jak i ratujący czekają na pomoc w górach często długo. Noc, nielotna pogoda i inne czynniki sprawiają, że są zdani przez jakiś czas tylko na własne siły. Jasne, że umiejętności szybkiego badania urazowego nie nauczysz się z książki, ale od teorii do praktyki jest już krótsza droga.

Dużo macie w całej książce tak nietypowych tematów?

Trochę ich jest. Każdy z nas coś tam wrzucał. Jest moja ulubiona hipotermia i ratownictwo lawinowe ze świetnie rozrysowanymi mechanizmami wychłodzenia i schematami poszukiwania osoby zasypanej. Są tematy wyczerpania, lęku i blokady psychomotorycznej, porażenia piorunem, zabłądzenia. To są rejony ratownictwa, na które z reguły nie ma gotowego przepisu w postaci tzw. algorytmu. Napisaliśmy też krótkie, ale konkretne rozdziały o chorobie wysokościowej i omdleniu spowodowanym wiszeniem w uprzęży (suspension syndrome). No i oczywiście obrażenia poszczególnych okolic ciała i całe spektrum objawów, które mogą wystąpić w górach (i nie tylko w nich).

Łukaszu, chciałem zapytać Cię o rysunki. W mojej ocenie są świetne, ale dlaczego rysunki? Przecież macie na pewno mnóstwo zdjęć z Waszej pracy.

Według nas rysunki mają większy walor edukacyjny niż zdjęcia. Próbowaliśmy na początku dobrać zdjęcia i nie wychodziło. Te z prawdziwych akcji są często zbyt drastyczne i ukazują ludzkie cierpienie. Nie tędy droga. Inscenizowane fotografie nie mają w sobie z kolei żadnego ładunku – oprócz edukacyjnego. W rysunku zaś możesz przemycić czasem jakąś historię, emocje, a nawet podszyć go odrobiną ironii i humoru. Zresztą znajdziesz w książce trochę tego rysunkowego „mrugania okiem” i myślę, że inteligentny Czytelnik to doceni. Jest jeszcze jeden plus rysunków. Jeżeli ktoś lubi czytać z dziećmi, to dzięki świetnym ilustracjom Kasi Zalepy może bezpiecznie przebrnąć przez trudne tematy. Powiem Ci ze swojego doświadczenia jako rodzica – taka edukacja naprawdę działa.

Promujecie książkę hasłem Ratujmy Razem. Czy to jest hasło oparte o te dwie historie z Ciemniaka?

Dziękuję Ci. To miłe, że od razu się tego domyśliłeś. Chcemy, żeby ludzie, którzy chodzą po Tatrach i innych górach, uświadomili sobie, że to oni są w momencie tego wypadku na początku łańcucha przeżycia, a my, ratownicy górscy, dopiero na jego końcu. To, co oni zrobią przy tym poszkodowanym na początku (tak jak ekipy z Ciemniaka), może zdeterminować losy tego człowieka. Nie ma podziału na Was i na nas. Ratujmy Razem. Tak rozumiemy to hasło. Chcemy też, aby każdy, kto przeczyta naszą książkę, czuł, że staje się ona materiałem i punktem wyjścia do choć jednego w życiu POWAŻNEGO SZKOLENIA Z PIERWSZEJ POMOCY. Niekoniecznie górskiego – jest w Polsce mnóstwo firm, które prowadzą fantastyczne szkolenia z tego tematu. Jeżeli już jednak Czytelnik chce przyjechać szkolić się w góry, to podpowiem, że w książce też znajdzie wskazówki, gdzie to zrobić.

Myślisz, że turystyka górska w wydaniu tatrzańskim może być całkowicie bezpieczna?

Bezpieczna 100% nigdy nie będzie. Te tatrzańskie puzzle mają zbyt wiele zmiennych losowych. Możesz założyć teoretycznie, że nie zabraknie Ci sił i doświadczenia, pogoda będzie w miarę przewidywalna, ale przecież tego, że fragment skały nie wyjedzie Ci spod nóg, do końca nie przewidzisz. To są elementy losowe. Na to nie masz wpływu. Jeżeli jednak ktoś przyjeżdża w Tatry po raz pierwszy i za cel zimowej wycieczki stawia sobie np. Rysy, to już trudno mówić o elemencie losowym. W mojej głowie zapalają się wszystkie możliwe alarmy. Ryzyko wypadku gwałtownie rośnie. Czasem ktoś tam na forach pisze: „Marzenia nie mają ceny” i wtedy mam ochotę odpisać: „Mają”.

To dlaczego tego nie robisz?

Bo jestem od ratowania, a nie od wymądrzania się na forach. Robię to teraz w rozmowie z Tobą i jednocześnie zwracam się do Twoich Czytelników. Stopniujcie, proszę, trudności tego, co robicie w górach. Pozwólcie swoim marzeniom dojrzeć w sposób bezpieczny dla siebie i dla wszystkich, którzy Was kochają.

Zabrzmiało świątecznie! Łukasz, czy gdzieś będzie można się z Wami spotkać w ramach promocji książki, jak również w ramach szkoleń?

Spotkanie promocyjne na pewno w Zakopanem 15 grudnia o godzinie 19.00 w STRH Bistro Art Cafe. Pogadamy trochę o książce, ratowaniu i tatrzańskiej zimie. Będzie też można kupić na miejscu książki, które Wam podpiszemy. Ruszamy także z programem dwudniowych szkoleń w tatrzańskich schroniskach. Terminy i program szkolenia znajdziecie na stronie www.pierwszapomocwgorach.pl i śledząc nasze media społecznościowe.

Bardzo Ci dziękuję za tę rozmowę i mam nadzieję, że to nie jest nasza ostatnia rozmowa.

Jeżeli mamy rozmawiać o bezpieczeństwie w Tatrach, to piszę się na takie spotkanie. Również bardzo Ci dziękuję i pozdrawiam serdecznie wszystkich fanów Tatromaniaka!

 

Książkę „Pierwsza pomoc w górach” wydaną nakładem Wydawnictwa Bezdroża zamówić można TUTAJ.

Partnerzy publikacji:

TOPR

Fundacja Ratownictwa Tatrzańskiego TOPR

Tatrzański Park Narodowy

Polski Związek Alpinizmu

Wspinanie.pl

Ratunkowa w Roztoce

Tagi: bezpieczeństwo książka pierwsza pomoc TOPR wywiad


Powiązane artykuły