28 maj 2018

Przezorny ZAWSZE ubezpieczony? Czyli rzecz o obowiązkowych ubezpieczeniach w górach

Przezorny ZAWSZE ubezpieczony? Czyli rzecz o obowiązkowych ubezpieczeniach w górach

Praktycznie po każdym wypadku w górach pojawiają się głosy aprobujące obowiązek wykupywania dodatkowego ubezpieczenia, które pokryć miałoby ewentualne koszty akcji ratunkowej. Czy sprawa jest jednak tak oczywista, jak niektórzy uważają? Niekoniecznie.

 

Zapraszamy na felieton Gosi, prowadzącej stron Ruda z wyboru.

Hmmm, zdaję sobie sprawę, że stoję nad brzegiem rwącej i zdradzieckiej rzeki, którą w dodatku czasem płynie nieomal wrzątek. A czasem ścieki. Przyszłam tu z zamiarem zmoczenia co najwyżej czubka wielkiego palca u stopy. A co z tego wyjdzie, zobaczymy.

Że w górach może nam się przydarzyć mniejsze lub większe nieszczęście, odbierające nam możliwość samodzielnego się z nich wydostania i implikujące konieczność wezwania pomocy – rzecz oczywista.

Przynajmniej powinna być oczywista. Bo czasem się czyta te wszystkie: „pewnie miał złe buty”, „w górach trzeba myśleć”, „niedzielny turysta”, „góry tylko dla pokornych” i się człowiek za głowę łapie na samą myśl o tym, że wygłaszający owe mądrości komentator naprawdę szczerze wierzy, że jemu się nigdy nic złego nie przydarzy. Bo on akurat myśli, jest pokorny, nie raz i nie dwa w górach był, no i buty ma solidne.

Bajduś klituś, klituś bajduś.

Wypadek może przydarzyć się KAŻDEMU. Bo tak to już z wypadkami jest. Nie tylko tymi górskimi. Dopóki jednak kuku dosięga nas w obrębie, lub bliskim sąsiedztwie miast, to sprawa jest poniekąd prosta, przyjeżdża (a w każdym razie powinna, bo z naszą służbą zdrowia bywa różnie) karetka, odpowiedni ludzie udzielają pomocy, ewentualnie zostajemy odwiezieni do szpitala. Pozornie – za darmochę, chociaż ten, kto kiedykolwiek spojrzał na swój pasek od wypłaty albo wypełnił PIT, ten wie, że za darmo, to można co najwyżej w ryj dostać.

W górach sprawa się komplikuje z tej prostej przyczyny, że karetka na taki Giewont, Świnicę czy Orlą Perć nie wjedzie. Nie wjedzie nawet do większości dolin. W dodatku, wzywający ją pacjent sam czasem do końca nie wie, gdzie jest. A bywa i tak, że zupełnie znika, że wzywa kto inny i zaczyna się szukanie igły w stogu siana.

Cóż, zdarza się. Idziesz w góry, to miej świadomość, że może się zdarzyć i Tobie. Cokolwiek mądrego byś wcześniej na jakimkolwiek forum nie napisał.

Dopóki zdarza się po polskiej stronie granicy, wszystko finansowo odbywa się na podobnej zasadzie, jak wezwanie karetki – za pozorną darmochę. W rzeczywistości, tak jak za zwykłe pogotowie, policję, straż, szkolnictwo i parę innych rzeczy – płacimy my wszyscy. My, podatnicy trzeciej RP. I tak, to może boleć, gdy płacimy za przelot śmigłowcem człowieka obdarzonego dużą fantazją, który się wykąpał w Czarnym Stawie pod Rysami, poślizgnął i tak stłukł plecy, że nie było mowy o samodzielnym schodzeniu, a i znoszenie go na noszach zakrawało o brak humanitaryzmu. To może boleć górskiego turystę, który na takie akurat pomysły nie wpada, ale jeszcze bardziej boleć może Iksińskiego, co siedzi na kanapie, a góry widział ostatnio w podręczniku do geografii w czasach liceum.

Iksińskiego może boleć też to, że przygotowany, odpowiednio wyekwipowany turysta, jednak będzie miał pecha i gdzieś poleci i ktoś go potem będzie szukał i zgarniał za jego pieniądze. No spoko Iksiński, niech cię tam boli, co chce, life’s bitch, deal with it. Podatki górskich turystów też idą na ratowanie ofiar CUDZYCH wypadków drogowych i na leczenie CUDZYCH zawałów i jeszcze na dużo dużo innych celów, których sami by nigdy nie uwzględnili na swojej liście zakupów.

Zmierzam do tej mianowicie puenty, że optowanie za wprowadzeniem obowiązkowych ubezpieczeń w górach jest optowaniem za przymusem płacenia po raz drugi za coś, za co już i tak płacimy, odprowadzając podatki (czyli po prostu legalnie pracując) oraz kupując bilet wstępu do TPN.

Mnie tam krew zalewa wystarczająco z powodu faktu, że jak chcę się z czegokolwiek skutecznie i bezpiecznie wyleczyć, to muszę wyłożyć parę stówek i pójść prywatnie. Że przychodnia, której potrzebuję, działa właściwie tylko w godzinach mojej pracy, więc gdy jedyny lekarz, który przyjmuje po południu idzie na zwolnienie, ja zostaję na lodzie. Bo cała reszta po południu, to sobie idzie odwalać prywatę w eleganckich gabinetach. Ewentualnie plotkuje w socjalnym, bo już wyrobili punkty i więcej pacjentów dziś nie przyjmą. Że jak ląduję w szpitalu z ostrym bólem brzucha i domagam się zrobienia mi usg natychmiast, tak, jak zalecił konsultujący chirurg, a nie za półtora miesiąca, to słyszę od zmanierowanej lekarki mniej więcej w moim wieku, że chyba za dużo wymagam.

Więc ja tam się w sumie cieszę, że mam te opiekuńcze, troskliwe skrzydła TOPR-u rozłożone nad sobą za to pozorne darmo. Chociaż ubezpieczenie dodatkowe i tak posiadam, ale o tym później. To miłe, że coś z tych moich podatków jednak mi istotnie przysługuje.

Stoję już po kolana we wspomnianej we wstępie rzece, wiem. Tak wyszło.

Teraz o TOPR-ze. Zwykło się górnolotnie i wspaniałomyślnie, jak też konformistycznie i stadnie powtarzać, że akcje ratunkowe w górach odbywają się z narażeniem zdrowia i życia. Otóż niekoniecznie. Czasem tak, czasem owszem, wysoki stopień zagrożenia lawinowego, zamieć, a oni idą, szukają… Książkowy przykład: Szpiglasowa Przełęcz, końcówka 2001 roku. Szli „tylko” po ciała… Najczęściej jednak ratownicy spieszą ku zwichnięciom, skręceniom, zasłabnięciom, otarciom, omdleniom. I nie jest to moje zza-klawiaturowe nieomylne wydajemisię, tylko wniosek z regularnego studiowania kronik i z paru innych lektur. Również pomoc przy wielu poważniejszych wypadkach, to dla ratowników dosyć rutynowe, nie sprawiające większych trudności działania. Akcje niosące za sobą prawdziwe ryzyko, zdarzają się statystycznie rzadko. Oczywiście to bardzo wspaniałomyślne z naszej strony, jeśli w naszych górskich poczynaniach i decyzjach bierzemy margines na to, że nawet jeśli nam na naszym dalszym życiorysie za specjalnie nie zależy, to ktoś nasze doczesne pozostałości poczuje się w obowiązku znieść w doliny, tudzież spróbuje nas uratować. Warto o tym też pomyśleć, wziąć pod uwagę. Ale…

…Toprowcy to dorośli ludzie są, wiedzą, co robią. Wstępując w szeregi Pogotowia mają świadomość, na co się decydują. Chyba nawet przysięgę składają. I nikt ich tam siłą nie ciągnie. To nie jest tak, że ktoś stuka do drzwi i mówi: „Jędruś, czas na cię, na ratownika pójdzies”, a matula ręce załamuje i łzy rzewne roni. Jest w nazwie TOPR-u człon „Ochotnicze” i ma on zasadnicze znaczenie.

Nie znam osobiście żadnego Toprowca, ciężko mi cokolwiek powiedzieć, o ludziach, którzy Toprowcami zostają. Widzę w nich jednak, a przynajmniej wyobrażam sobie, jakiś rys szlachetności. W rzeczywistości, to po prostu ludzie o, zapewne, bardzo różnych charakterach, których coś popchnęło do takiej, a nie innej pracy. Ja tę pracę bardzo szanuję, bo akurat mnie jest ona szczególnie potrzebna, z racji moich zainteresowań. Podnosi mnie na duchu, że oni są, czuwają. Tylko że podobną pracę wykonuje lekarz. Policjant. Nauczyciel. Bo widzisz, to ostatnie, to obecnie ja. Może jakieś dziecko opowiada w domu z entuzjazmem, że pani taka fajna, bo pochwaliła rysunek, nauczyła nowej literki i wytłumaczyła, kto to jest Inuita (przy okazji – ktoś wie, dlaczego słowo „Eskimos” przestało być poprawne politycznie?). A ja, widzisz, dostaję za to pensję. Za chwalenie rysunków, pokazywanie literek i tłumaczenie trudnych wyrazów. Za to jem, opłacam rachunki, buszuję po second-handach, jeżdżę w góry, uczę się wspinać. Na parę mniej istotnych i szlachetnych rzeczy też wydaję pieniądze zarobione na chwaleniu dzieci, powtarzaniu im, że są mądre i zdolne i że jeśli tylko zechcą, to dadzą sobie radę z prawie wszystkim. Zmierzam do tego, że ratujący szlachetnie nasze tyłki z opresji, czy mówiąc ładniej – ocalający nasze życie Toprowiec też na tym zarabia. Też kupuje za to chleb, płaci za prąd. I też czasem idzie za to na piwo.

To mu w niczym nie umniejsza. Ale pozwala spojrzeć zdroworozsądkowo. To jest praca, zawód, jeden z tych specyficznych, nastawionych na pomoc bliźniemu, jednak wciąż zawód.

Wlazłam w rzekę po pas, ale na razie mi tu całkiem dobrze. Się dopiero okaże, jak się poczuję po paru minutach od kliknięcia przycisku „opublikuj”.

Kwestią, która wzbudza moje największe zaciekawienie jest to, że TOPR prawie nigdy nie podnosi tematu ubezpieczeń. Możliwe, że nawet zupełnie nigdy. Spotkałam się ze sformułowaniem „płacenie za akcję” w szczególnych przypadkach, ale to niekoniecznie to samo co ubezpieczenie.

Jednocześnie TOPR wie, że może dostać kasę z jednego procenta podatku i umie o to poprosić. Czy nie wydaje się logiczne, że gdyby TOPR chciało, aby w Tatrach obowiązywało dodatkowe ubezpieczenie, to by o tym po prostu powiedziało? Dało znać? Zrobiło coś w tym temacie? Podjęło jakieś kroki? Hmmm… Skoro tego nie robi, to może po prostu… nie chce?

Jak już wspominałam, ja ubezpieczenie i tak mam. Kiedyś parę razy pod rząd rzucił mi się w oczy skrót OeAv, postanowiłam się wczytać, dowiedzieć, co to takiego i w kilka chwil później wiedziałam już, że to coś dla mnie.

Tu mała uwaga – lokowanie produktu wynika z tematyki tekstu, nikt mi za nie nie zapłacił. Zaciekawionych sama z siebie, bezinteresownie odsyłam TU.

OeAv jest Klubem Alpejskim. Opłacam zatem członkostwo w Klubie, nie samo ubezpieczenie. Jednak ubezpieczenie mi się należy jako członkowi Klubu. I podobno jest dobre, solidne. Podobno ubezpieczyciel się nie buja z wypłatami odszkodowań, nie szuka kruczków, celuje poważnie w grupę górołazów i nie robi sobie z nich jaj.

Dla mnie to wygodne, bo ja wyrywam się w Tatry dość spontanicznie. O godzinie 16-tej jeszcze: „eee, nie dam rady, nie jadę”, a o 19-tej siedzę w busie. Pakuję się na Kozi Wierch, a ląduję na Baranich Rogach (a na Słowacji, jak wiadomo, za akcje się płaci z własnej kieszeni). Kto by latał za każdym razem po ubezpieczenie? I niby kiedy? Drogie toto jak przyjdzie zapłacić jednorazowo, fakt. Ale na rok mam temat z głowy.

A teraz weźmy na tapetę przypadkową ubezpieczalnię, specjalizującą się w samochodach, turystyce zagranicznej, kradzieżach, OC, AC, NNW, srutututu. Wiesz chociaż, na jaką kwotę ubezpieczenia podpisujesz umowę? Pewien jesteś, że jak przyjdzie Ci przelecieć się śmigłem, to ta kwota wystarczy na pokrycie kosztów takiej taksówki? Nie masz żadnych wątpliwości, że Twoje ubezpieczenie obejmuje akurat takie formy aktywności górskiej, jakie zamierzasz podejmować?

Ja już nie mówię o Słowacji, skupmy się na Polsce.

Rzecz jasna, te krzyki o ubezpieczeniu podnoszą się po tym, jak ktoś wyjdzie w góry pijany, albo nie zawiadomi o zmianie planów lub jeszcze tym podobne. No dobrze. Załóżmy, że wysłuchano krzyków, płacimy za „swoje” akcje sami, a zatem się ubezpieczamy.

To teraz tak: miła pani w ubezpieczalni uśmiechnęła się uroczo tyle razy, ile należało i odpowiedziała: „Tak, oczywiście” na każde Twoje pytanie. Poszedłeś dajmy na to na Świnicę, byłeś na niej wcześniej z piętnaście razy, czujesz się więc w miarę pewnie. Tym razem w partiach szczytowych poślizgnąłeś się, skręciłeś nogę. Sam nie zejdziesz, nie ma kto Ci pomóc. Dzwonisz. Ratownicy wprawdzie mogliby przyjść po Ciebie na nogach i pomóc Ci zejść, ale decyzja należy do nich. Oni zaś kalkulują, że idzie zmrok i psuje się pogoda, zatem szybciej, sprawniej i bezpieczniej będzie po Ciebie przylecieć. Niestety też drożej. Użycie śmigłowca kosztuje kilkadziesiąt tysięcy złotych. Zgłaszasz się po ubezpieczenie. I teraz może być baaaaardzo różnie. Możliwe, że je dostaniesz. Możliwe, że nie pokryje ono całości kosztów, bo ubezpieczyłeś się na zbyt mało. A możliwe, że figę z makiem zobaczysz, bo na siedemnastej stronie warunków drobnym druczkiem dopisano, że ubezpieczenie obejmuje trekking, a złapanie łańcucha to już nie trekking, tylko scrambling. Albo coś w ten deseń.

Zadaniem towarzystw ubezpieczeniowych jest zarobić. Zadaniem miłej uśmiechniętej pani drukującej umowę – też. Ona też musi za coś zjeść, zapłacić rachunki, ewentualnie chce czasem pójść na piwo.

To towarzystwa ubezpieczeniowe zarobią na obowiązkowych ubezpieczeniach, nie szlachetni ratownicy. Jeśli TOPR dostanie kasę z ubezpieczeń, to zapewne straci tę płynącą z podatków i na jedno wyjdzie.

Lobbujemy zatem dalej za dobrobytem ubezpieczeniowych potentatów? Czy może cieszymy się, że jest coś, na co możemy naprawdę liczyć, co możemy naprawdę realnie otrzymać w zamian za bycie podatnikami?

Hmmm?

Bo tu chodzi o nas. O Ciebie i o mnie, a nie o debila, co się nachlał, gdzie akurat przydałoby się być trzeźwym. Ty się tym debilem za bardzo nie przejmuj. Ty myśl o sobie. O tym, że jak pójdziesz na spacer na Rusinową Polanę nie mając polisy, bo to tylko polana, a dziabnie Cię żmija i zechcesz to dziabnięcie przeżyć, to zabulisz i to konkretnie. O tym, że to Tobie może się wykręcić noga w najmniej oczekiwanym momencie i to Ty możesz potem biegać po sądach i próbować rozwikłać niejednoznaczne sformułowania zawarte w umowie o ubezpieczenie.

Mnie się akurat wydaje, że jest dobrze tak, jak jest. A jednostkowe cyrkowe wybryki i popisy co poniektórych bywalców górskich szlaków nie muszą od razu wpływać na całą społeczność. A wręcz dziwne byłoby, gdyby wpływały.

I osobiście jednak, pomimo posiadania odpowiedniej legitymacji zaświadczającej o polisie, to jeśli już miałabym się łamać – wolałabym się łamać w Polsce niż na Słowacji. Jakoś czułabym się spokojniejsza o swoje finanse. Dlatego, że mój ubezpieczyciel też prawdopodobnie musi jeść i płacić rachunki. Oraz możliwe, że od czasu do czasu lubi wyjść na piwo.

No to teraz… 3…2…1…

Czekam na komentarze 😉

Tekst: Ruda z wyboru

fot. Grzegorz Mroczka

Tagi: bezpieczeństwo ratownictwo Tatry TOPR ubezpieczenie wypadek


Powiązane artykuły