„Z Tatr do więzienia” – tragiczna historia niedźwiedzicy Magdy
Relacja Pawła Skawińskiego z odłowu niedźwiedzicy Magdy, dobitnie pokazująca skutki pozostawiania jedzenia w górach i dokarmiania dzikich zwierząt przez człowieka.
Historia niedźwiedzicy Magdy znana jest zapewne wielu tatrzańskim turystom. Pozostawiane przez turystów resztki jedzenia, a niekiedy wręcz celowe dokarmianie sprawiły, że zachęcone takim sposobem zdobywania pokarmu zwierzę coraz bardziej zbliżało się do ludzi. Sytuacja stała się na tyle poważna, że konieczne było przewiezienie przyzwyczajonej do wolności niedźwiedzicy wraz z młodymi do ogrodu zoologicznego.
Za zgodą Pawła Skawińskiego, byłego dyrektora Tatrzańskiego Parku Narodowego, zamieszczamy jego tekst, opublikowany w 2003 roku na łamach magazynu „Tatry – TPN”, nr 3 (9):
„Z Tatr do więzienia”
Od czasu odłowu niedźwiedzicy „Magdy” i trójki jej dzieci minęło ponad 12 lat, ale do dziś mam w oczach to, co się wówczas działo. Często zastanawiam się czy musiało do tego dojść i kto zawinił. 21 września 1991 roku cztery tatrzańskie niedźwiedzie rozpoczęły odsiadywanie dożywotniego wyroku. Dla „Magdy” był to wyrok śmierci.
Ogród zoologiczny, choćby najlepiej urządzony, dla niedźwiedzi urodzonych w Tatrach zawsze będzie więzieniem. Na liście osób. które podpisały się pod wyrokiem dożywotniego więzienia należałoby umieścić wszystkich tych, którzy w sposób świadomy, czy też nieświadomy dokarmiali niedźwiedzie. Ludzie, którzy robili to świadomie, powinni znaleźć się na czele listy winowajców. Ale nie można pominąć tych, którzy bezmyślnie pozostawiali w Tatrach resztki jedzenia. Łącznie z turystką, która na Hali Gąsienicowej mówiła do dziecka: „skoro nie możesz zjeść tej bułeczki to zostaw ja tu przy ścieżce – przyjdzie biedny, głodny miś to sobie zje”.
Często słyszę: można wyrzucać resztki – pomidory, ogryzki jabłek, skórki po bananach, bo przecież to wkrótce zgnije i użyźni glebę. Po pierwsze – proces rozkładu materii organicznej trwa w wysokogórskich warunkach długo, po drugie – użyźnianie gleby to popieranie pokrzywy szczawiu, a nie goryczki czy skalnicy. Jednak najistotniejsze jest to, że zanim resztki organiczne zgniją, znajdzie je zwierzę: lis, a może niedźwiedź. l tu zaczyna się dramat. Dzikie zwierzęta szybko przekonują się, zamiast szukać naturalnego pokarmu, łatwiej penetrować miejsca wzdłuż szlaków turystycznych i schronisk. Tam zawsze znajdą coś pozostawionego przez turystów. Widziałem niedźwiedzia, który zjadł papier po kanapce, bo pachniał mu jedzeniem. Pod koniec ubiegłego lata spotkałem na Skupniowym Upłazie lisa. Zdjąłem plecak, by sięgnąć po aparat fotograficzny. Szybszy okazał się lis. Gdy wkładałem rękę do plecaka, stał już przy moich nogach, a pysk miał w plecaku. On był już nauczony, że gest sięgania do plecaka oznacza rzucenie mu jedzenia. Co zrobić z lisem, który w Dolinie Kościeliskiej na Polanie Pisanej wpada w tłum dzieci z wycieczki szkolnej i wyrywa jednemu z nich kanapkę? Co zrobić z niedźwiedziem, który tracąc bojaźń przed człowiekiem, podchodzi do ludzi na odległość kilku metrów’? Właśnie „Magdzie” kontakt z ludźmi kojarzył się z możnością pozyskania jedzenia.
Tragedia „Magdy” zaczęła się, gdy pewnego roku, przy pewnym schronisku zauważyła ją pewna pani. Nazwisko nie jest ważne. Pani ta, oburzona odłowieniem niedźwiedzicy przyznała później w liście do redakcji „Tygodnika Podhalańskiego”, że gdyby nie zaczęła dokarmiać głodnego niedźwiadka to pewnie biedactwo nie przeżyłoby najbliższej zimy. l tak dzięki dokarmianiu z rachitycznego niedźwiadka wyrosła potężna ,Magda”. Już jako matka trójki dzieci uczyła je, że lepiej wyłudzać i wymuszać jedzenie od turystów czy też gospodarzy schronisk, niż z wysiłkiem dużo większym zdobywać pokarm naturalny. Jestem więc przekonany, że ta pani o dobrym sercu powinna być umieszczona na pierwszym miejscu długiej listy osób. które najbardziej przyczyniły się do śmierci „Magdy” i dożywotniego uwięzienia jej dzieci.
Pamiętam pysk „Magdy” zaklinowany między prętami klatki. Pamiętam ogłupiałe ze strachu niedźwiadki. To była jedyna w swoim rodzaju szansa – patrzeć z odległości metra w przekrwione oczy „Magdy”. Oby nie było już nigdy więcej takich okazji !
Klatki załadowano na platformę samochodu przy leśniczówce „Wanta”. W jednej była niedźwiedzica „Magda”, w drugiej trójka jej dzieci. Wsiedliśmy z Władkiem Cudzichem do kabiny kierowcy. Gdy ruszyliśmy, wystawiłem głowę przez okno. Łapy niedźwiedzi wyciągnięte były przez pręty do granic możliwości – jakby chciały wyrwać ich uwięzione ciała z klatek i przenieść do lasu. Ale najbardziej przejmujące były ich pyski. Wciągały nozdrzami zapach lasu – zdawało się, że pociągając nosami płaczą. Wydawały ciche odgłosy. Panie Władku, czy można się przyznać, że płakaliśmy wszyscy razem?
Podczas krótkiego postoju pod dyrekcją TPN samochód z klatkami otoczyło wiele osób. Wszyscy czuli się dziwnie i nieswojo. Jakby wstydzili się, że są ludźmi.
Tekst i zdjęcia: Paweł Skawiński/TPN