Wycieczka z Rysów do…Doliny Kościeliskiej w czasie 1 doby (RELACJA, FILM)
Zapraszamy na relację z 54-kilometrowego „spaceru” przez polskie Tatry.
Autorem relacji jest Przemek Kalinowski, prowadzący bloga www.niesiemniepolesie.com
„A gdyby tak spróbować przejść całe nasze Tatry, od Rysów do Polany Chochołowskiej? Za jednym razem? Pomysł wydał mi się wystarczająco głupi, żeby na poważnie go rozważyć i po wielu internetowych dyskusjach, prowadzonych z moim przyszłym towarzyszem wędrówki, pomysłodawcą tego śmiałego planu, ostatecznie uzgodniliśmy przebieg trasy, odrzucając pewne najbardziej nierozsądne warianty, które rozsądnie będzie przemilczeć.
Zdecydowaliśmy się na drogę, zachowującą chociaż pozory zdrowego rozsądku. Moja wędrówka miała zacząć się w Palenicy Białczańskiej, a na miejsce naszej zbiórki wybraliśmy Schronisko przy Morskim Oku. Stamtąd mieliśmy już razem ruszyć na Rysy, by w najwyższym miejscu Polski rozpocząć naszą właściwą wyprawę. Trasę wytyczyliśmy z Rysów przez schronisko, ceprostradą na Szpiglasową Przełęcz, dalej przez najpiękniejszą po polskiej stronie Tatr Dolinę Pięciu Stawów Polskich, żółty szlak na Przełęcz Krzyżne, czerwony przez część Orlej Perci z granią Granatów, potem mocno w dół do Zmarzłego Stawu i znów pod górę na Zawrat. Wędrówkę mieliśmy kontynuować znów czerwonym szlakiem przez Świnicę, Kasprowy Wierch i Czerwone Wierchy, by zejść przepiękną Doliną Tomanową do Schroniska na Hali Ornak. Stamtąd, po krótkiej regeneracji i uraczeniu się jednym ze smakowitych posiłków serwowanych przez schroniskową kuchnię mieliśmy ruszyć na kolejne szczyty Tatr Zachodnich, tym razem przez Ornak na Starorobociański Wierch, potem Jarząbczy i Wołowiec, by po przejściu przez wyjątkowo łagodnie zarysowany Rakoń dotrzeć do ostatniego wierzchołka, sympatycznego Grzesia wznoszącego się na nieco ponad 1650 m n.p.m. Stamtąd już blisko do mety naszej wędrówki, schroniska na Polanie Chochołowskiej. Gdy napisałem te słowa, dotarło do mnie jak niedorzeczne było w ogóle pomyśleć o pokonaniu takiej trasy w ciągu jednego dnia, a właściwie doby, bo taki limit czasu sobie założyliśmy . Ale gdy pomysł się pojawił, a przed nami zarysowała się perspektywa nasycenia się tatrzańskimi widokami do wcześniej nam nieznanego poziomu, poczuliśmy w sobie siły Andrzeja Bargiela i Denisa Urubko razem wziętych. Ostatniej niedzieli czerwca miało się okazać, czy bliżej nam do tych dwóch niesamowitych zdobywców gór, czy do zdobywców Krupówek, snujących przy piwie opowieści o wejściu na Giewont.
W Zakopanem bywam w ostatnich latach zaskakująco regularnie i za każdym razem niezmiennie czuję, jak z chwilą wyjścia z pociągu czy autobusu ogarnia mnie ekscytacja, że już wkrótce stanę na jednym z tatrzańskich szlaków. Do niedawna niespecjalnie lubiłem samo miasto i traktowałem je tylko jako swoistą bramę do ukochanej krainy, gdzie mogę oddychać pełną piersią i cieszyć się chwilą. Ale z każdą wizytą coraz bardziej czuję, że stolica Podhala, choć na pierwszy rzut oka pełna chaosu, facetów w podkoszulkach i pań w klapkach z dziećmi z watą cukrową w tłustych rączkach, kryje w sobie mnóstwo pięknych miejsc i wyjątkowych ludzi. I, tak jak w samych Tatrach wystarczy zejść z najbardziej zatłoczonych w słoneczny weekend szlaków, by w spokoju i ciszy cieszyć się pięknem gór, tak w Zakopanem potrzeba dziesięciu minut spaceru, by oddalić się od najbardziej zatłoczonego w Polsce deptaka z idiotycznie pochyłymi latarniami i poznać miasto pełne niepowtarzalnego klimatu i wyjątkowej architektury. Tamtego dnia nie w głowie mi było jednak odwiedzanie choćby Willi Koliba – pierwszego domu zaprojektowanego przez Stanisława Witkiewicza w osławionym stylu zakopiańskim. Tamtej soboty chciałem jak najszybciej znaleźć się na szlaku.
NIESPODZIEWANY POCZĄTEK, czyli o tym, jak zająłem trzecie miejsce w Harda Suka Ultimate Triathlon Challenge
Jeśli miałbym wybrać najmniej lubianą przeze mnie trasę w Tatrach, to bez wahania wskazałbym czerwony szlak z parkingu w Palenicy Białczańskiej do schroniska przy Morskim Oku. Po pierwsze dlatego, że nie lubię chodzić i biegać po asfalcie, po drugie dlatego, że nie lubię chodzić i biegać po asfalcie wśród tłumów. Mimo wszystko cieszyłem się jak dziecko z lizaka, gdy wysiadłem z busa przy wypchanym po brzegi parkingu, wystałem swoje w kolejce do wejścia do TPN i minąłem następny sznur ludzi czekających na transport dorożką do parkingu na Włosienicy. Chyba nigdy nie zrozumiem turystów wyglądających na w miarę sprawnych fizycznie, którzy wolą stać trzy godziny w kolejce niż znacznie szybciej pokonać o własnych siłach niewymagającą przecież trasę do Morskiego Oka. A jeszcze trudniej mi pojąć, że są gotowi ponownie odstać swoje w drodze powrotnej, która wiedzie przecież w dół a nie pod górę.
Zajęty rozmyślaniami o ludzkim lenistwie ruszyłem drogą ku swojej tatrzańskiej przygodzie. Nie miałem ze sobą zbyt wiele i wszystko zdołałem spakować do swojego biegowego plecaczka, torby biodrowej i drugiej przewieszonej przez ramię. Na nogach miałem moje pancerne, choć mocno zdezelowane już buty do biegania po górach. Drogę do Morskiego Oka postanowiłem pokonać lekkim biegiem. To jak zwykle wzbudziło uznanie wśród jednych i było powodem głupich śmiechów wśród innych mijanych przeze mnie turystów. Z nieskrywaną satysfakcją wyprzedziłem po drodze dwie dorożki wiozące leniuchów na górę. Czułem się doskonale. Gdy minąłem parking na Włosienicy, a do schroniska został mi już niecały kilometr, co jakiś czas zacząłem słyszeć brawa i słowa zachęty, żebym nie zwalniał. Pomyślałem, że atmosfera i serdeczność wśród braci turystycznej w Tatrach nie może się równać z żadnymi innymi górami. Bo gdzie jeszcze można spotkać ludzi, którzy biją Ci brawo, bo biegniesz pod górę. Coś wspaniałego.
Gdy dobiegałem do brukowanego placyku przy samym schronisku, przywitały mnie gromkie brawa i okrzyki uznania.
– To dla mnie? – zawołałem zdziwiony, oglądając się za siebie, by upewnić się, czy nie mam za plecami trenującego Andrzeja Bargiela albo Justyny Kowalczyk.
– Tak, tak, brawo!!! – usłyszałem w odpowiedzi.
Gdy wbiegłem na placyk, podszedł do mnie wyglądający na sportowca facet i równie dobrze wyglądająca dziewczyna, która od kilku chwil robiła mi zdjęcia.
– Brawo. Jesteś trzeci – powiedział sportowiec i przybił ze mną piątkę. – Chodź, jeszcze zrobimy Ci kilka fotek.
On i dziewczyna z aparatem mieli na sobie koszulki techniczne z dużym napisem HARDASUKA. Chwileczkę… Wreszcie zrozumiałem, o co chodzi. Właśnie teraz i właśnie tu kończył się jeden z najtrudniejszych triatlonów na świecie, o którym czytałem kilka dni wcześniej – Harda Suka Ultimate Triathlon Challenge. Po 4,5 km pływania przez Jezioro Orawskie, 225 km jazdy rowerem dookoła Tatr i 55 km biegu przez tatrzańskie szczyty zawodnicy zaczęli docierać na metę przy Morskim Oku akurat w czasie, gdy zacząłem swoją wycieczkę. Ponieważ w zawodach startowało zaledwie dwudziestu paru śmiałków, nie mieli numerów startowych, a ja zostałem wzięty za jednego z nich. Aż żal mi było się przyznawać, że zaledwie trzy godziny wcześniej wysiadłem z pociągu na dworcu w Zakopanem. W końcu jednak wyznałem, co tutaj robię i po chwili sympatycznej rozmowy poszedłem szukać Grześka, mojego kompana na wyprawę po Tatrach, którego nigdy wcześniej nie widziałem na oczy.
NA RYSY TAM I Z POWROTEM
Minęła osiemnasta, gdy ruszyliśmy z Morskiego Oka w stronę Rysów. Grzesiek okazał się sympatycznym gościem z zachrypniętym głosem i rysującym się na twarzy życiowym doświadczeniem. Poza tym miał na nogach świetne żółte buty Salomona, więc nie dało się od razu go nie polubić. Zależało nam, by zdążyć na szczyt Rysów przed zachodem słońca, bo nigdy wcześniej żaden z nas nie był na Rysach o zachodzie słońca. Mieliśmy pewne obawy, czy schodzenie jednym z trudniejszych szlaków w Tatrach po zmroku nie jest przejawem głupoty, ale zgodnie uznaliśmy, że może nie jest i że póki co nie należy się tym przejmować. Na szczyt dotarliśmy dosyć szybko i została nam jakaś godzina do momentu, gdy słońce zniknie za wschodnią granią Świnicy. Nacieszyliśmy oczy dobrze już nam znaną panoramą , której nie sposób doświadczyć z żadnego innego miejsca po polskiej stronie Tatr. Tylko z Rysów można podziwiać charakterystyczne wierzchołki Tatr Bielskich, monumentalną Łomnicę i równie majestatyczny Gerlach, strzeliste bryły pobliskich Mięguszowieckich Szczytów, masyw Miedzianego, czy wychylającą się zza niego, kontrastującą z jego kopulastym kształtem postrzępioną grań Orlej Perci. A to wszystko uzupełnione rysującymi się w oddali, łagodniejszymi szczytami Tatr Zachodnich, czy jedynym w swoim rodzaju, łatwo rozpoznawalnym Krywaniem, świętą górą Słowaków. Zresztą wymieniać można by tu znacznie więcej nazw. Poza nami widoki podziwiało jeszcze kilkunastu innych amatorów romantycznych scenerii, ale mimo miłego towarzystwa postanowiliśmy nie czekać, aż słońce schowa się za horyzontem i rozpoczęliśmy właściwą część naszej wycieczki.
Zejście z Rysów polską stroną, poza mocno eksponowanym fragmentem przy samym wierzchołku, nie należy moim zdaniem do najtrudniejszych technicznie wyzwań w Tatrach. Mam tu na myśli pokonywanie tej trasy przy dobrych warunkach, latem lub jesienią, gdy na szlaku nie zalegają płaty śniegu czy jęzory lodu. I nie w słoneczny weekend, gdy przy łańcuchach tworzą się niemałe kolejki. Mimo tego uznaliśmy z Grześkiem, że naszej najwyższej górze trzeba okazać należny jej szacunek i grzecznie zejść do jej podnóża, nim zrobi się ciemno. Jak dobra była to decyzja, uświadomiliśmy sobie już w miejscu, gdzie skończyły się łańcuchy, a szlak wiódł przez szerokie piarżyska, na których odnalezienie oznaczeń nie było prostą sprawą. I to mimo tego, że każdy z nas nie raz szedł już tą drogą. Gdybyśmy pokonywali ten odcinek po zmroku, niechybnie błąkalibyśmy się, szukając właściwej ścieżki. Nie pomogłyby tu zbytnio nasze mocne czołówki i zapasowe latarki w plecakach. Ku naszemu zdziwieniu okazało się, że nie byliśmy ostatnimi wchodzącymi tego dnia na Rysy i gdy nastała już właściwie noc, minęliśmy jeszcze dwóch optymistów ciągnących na górę.
Wróciliśmy do schroniska nieco ponad cztery godziny po jego opuszczeniu, więc tempo mieliśmy niezłe. Na miejscu biesiadowanie kończyli właśnie uczestnicy Hardej Suki, a organizator zawodów, Piotr Szmyt, z którym przybijałem piątkę, powoli usypiał, tylko czołem opierając się o stół objęciom nocy. Gdy wyrwał się na moment z uścisku Morfeusza, zamieniliśmy z nim jeszcze parę słów. Dopytaliśmy o możliwość zakupu koszulek z napisem Harda Suka, które moglibyśmy nosić z dumą, udając jednego z tych podszywających się pod ludzi cyborgów zdolnych do pokonania niemal trzystu kilometrów rowerem, wodą i na własnych nogach w czasie poniżej 30 godzin. Ciężko nam było zebrać się w dalszą drogę, ale w końcu ruszyliśmy.
SZLAKI NA TERENIE TPN SĄ ZAMKNIETE OD ZMIERZCHU DO ŚWITU
W tym miejscu muszę przerwać opowieść. Nastała już noc, a regulamin Tatrzańskiego Parku Narodowego jasno mówi, że od 1 marca do 30 listopada szlaki na jego terenie są zamknięte od zmierzchu do świtu. Poruszanie się po nich nocą dozwolone jest tylko w przypadku, gdy nie zdąży się zejść z gór przed nastaniem nocy. Gdyby nie ten przepis weszlibyśmy „ceprostradą”, czyli łatwym żółtym szlakiem, tłumnie odwiedzanym przez turystów, prowadzącym na Szpiglasową Przełęcz. Dotarlibyśmy tam w okolicach pierwszej w nocy, a otaczająca nas ciemność, tylko w niewielkim stopniu rozganiana przez światła naszych latarek, robiłaby na nas niesamowite wrażenie. Brakowałoby nam Księżyca, który miał wzejść dopiero o poranku. Cieszylibyśmy się, że po raz pierwszy obaj wzięliśmy ze sobą kije trekkingowe, dzięki którym moglibyśmy w jakimś stopniu odciążyć na podejściu zmęczone już nieco nogi. A samo ubezpieczone łańcuchami zejście z przełęczy zrobiłoby na nas piorunujące wrażenie. Poruszanie się w zaledwie kilkumetrowym kręgu światła czołówki wśród skał wyciętych z ciemności zapamiętałbym do dzisiaj i miał je przed oczami długo po zejściu do Doliny Pięciu Stawów Polskich. Dopiero dłużące się podejście żółtym szlakiem z okolicy Wielkiego Stawu Polskiego na Krzyżne odwróciłoby moją uwagę od wspomnień spod Szpiglasowej Przełęczy i kazałoby skupić się na słabnących nogach i coraz cięższym oddechu. A gdy dotarłbym wreszcie na przełęcz w okolicy 3.30 rano, padłbym na ziemię i mimo przejmującego zimna, leżałbym bez ruchu przez następne pół godziny, marząc o pięknie posłanym łóżku z pościelą z płótna drukowanego drukiem modrym w XIX-wiecznej chochołowskiej farbiarni, stosującej do tego naturalny barwnik indygo. I gdyby nadszedł wreszcie brzask powoli odsłaniający ukryte w ciemności szczyty i zapowiadający zbliżający się, upragniony wschód słońca, poczułbym nagły przypływ energii i niespodziewaną chęć do dalszej wędrówki.
SAMI NA GRANI
Ponieważ jednak nocna wędrówka po szlakach Tatrzańskiego Parku Narodowego nie wchodziła w grę, musieliśmy dostać się na Krzyżne w sobie tylko znany sposób. Kilka minut po czwartej nad ranem byliśmy więc już na przełęczy i zaczęliśmy najtrudniejszą część naszej wycieczki. W tym miejscu zaczynał się czerwony szlak, prowadzący przez osławioną Orlą Perć, otwartą ponad sto lat temu najdłuższą trasę graniową w Wysokich Tatrach. Zaplanowaliśmy przejście jedynie części tej drogi, zresztą najtrudniejszy jej odcinek od Zawratu do Koziego Wierchu jest od dziesięciu lat jednokierunkowy. Dyrekcja TPN podjęła decyzję o wprowadzeniu ruchu w jedną stronę ze względu na częste wypadki, które zdarzały się podczas wymijania się turystów. Sam pamiętam swoje obawy, gdy przytulony do skały na jakimś mocno eksponowanym trawersie biegnącym przez północną ścianę Koziego Wierchu przepuszczałem idących w przeciwnym kierunku. Miejsca na wyminięcie było tyle, ile miewam w sypialni, kiedy do naszego łóżka przydrepczą w nocy nasze córki. Zazwyczaj grozi mi wtedy upadek z wysokości materaca na podłogę. Jeden w przewodników tatrzańskich opowiadał mi swego czasu o pewnym turyście, ochrzczonym pośmiertnie mianem „dżentelmena”, który na tym trudnym szlaku w swojej podszytej zapewne wrodzoną uprzejmością gotowości do robienia miejsca innym turystom zabrnął za daleko. Jeden z przepuszczanych przez niego wędrowców zawadził o niego swoim plecakiem, strącając go w przepaść. Mam tę historię w pamięci za każdym razem, gdy jestem na eksponowanym szlaku.
Do pokonania mieliśmy zaledwie półtora kilometra z czterech, jakie liczy dostępna dla turystów część Orlej Perci. Przez pierwsze lata jej funkcjonowania szlak nie kończył się na Przełęczy Krzyżne i prowadził dalej grzbietem Wołoszyna, ale od 1932 roku ta ten teren objęty jest obszarem ochrony ścisłej i nie można wybrać się tam nawet z przewodnikiem. Mieliśmy już w nogach 27 kilometrów prawie nieprzerwanej wędrówki, ponad 3000 metrów podejścia, do wschodu słońca była jeszcze jakaś godzina i coraz częściej w głowie powracało pytanie, jakie zadał kiedyś mi i mojej żonce pewien imprezowicz na rynku we Wrocławiu, gdy o świcie wybraliśmy się na bieganie. „Poje..ło Was?”. Po kilkunastu minutach marszu dotarliśmy w okolice Małej Buczynowej Turni, gdzie szlak prowadzi przez grań, oferując widoki zarówno na Zakopane, Dolinę Gąsiennicową, Kasprowy, Giewont, jak również Dolinę Pięciu Stawów oraz dużą część Tatr Wysokich po słowackiej stronie. I gdy stałem na skale, napawając się widokiem gór przed świtem i myśląc sobie, że prawdopodobnie poza nami nie ma nikogo na tatrzańskich szlakach, powiedziałem do siebie – Tak, poje..ło mnie! Na szczęście!
Przejście Orlei Perci do Zadniego Granata, gdzie zmieniliśmy szlak z czerwonego na zielony, prowadzący w dół Kozią Dolinką w stronę Zmarzłego Stawu, zajęło nam ponad dwie i pół godziny. Mieliśmy już dość łańcuchów i żółwiego tempa. Tylko widoki i świadomość, że byliśmy tu sami pozwalały nam iść dalej. Muszę przyznać, że blady świt to doskonała pora na pokonanie Orlej Perci. Nie trzeba czekać na wolny łańcuch, nie trzeba z kimkolwiek się mijać, można podśpiewywać, można przystanąć w dowolnym miejscu i powiedzieć na głos – Kurwa, jak tu pięknie. My tak właśnie robiliśmy i mimo rosnącego zmęczenia czuliśmy się wspaniale.
PIASEK CZY ŚNIEG?
Zejście zielonym szlakiem przez Kozią Dolinkę do Zmarzłego Stawu ciągnęło nam się w nieskończoność. Przy samym jeziorku musieliśmy przebrnąć przez jęzor zmarzniętego śniegu zawieszony nad strumieniem. Był koniec czerwca, więc pozostałości zimy znajdowało się jeszcze całkiem sporo na szlakach prowadzących przez północne zbocza. Idąc na Rysy minęliśmy dwa takie miejsca, które w drodze powrotnej pozwalały na całkiem przyjemny zjazd na butach. W trampkach byłby jeszcze ciekawszy. Na Orlej Perci musieliśmy dwukrotnie ominąć wytrasowaną drogę i obyć się bez łańcuchów, które przykrywał zlodowaciały, kilkumetrowy płat śniegu. Ale mimo naszych obaw, żadne z zimowych jeszcze miejsc na naszej trasie nie okazało się kłopotliwe do pokonania. Zaraz za Zmarzłym Stawem, już na niebieskim szlaku prowadzącym na Zawrat, przy dużej połaci przybrudzonego śniegu zrobiliśmy sobie małą przerwę, a ja przypomniałem sobie pewną krótką historyjkę. Usłyszałem ją kiedyś od przewodnika, z którym wędrowałem. Ten schodząc z góry gdzieś w rejonie Doliny Rybiego Potoku podsłuchał taką mniej więcej rozmowę dwójki turystów:
– Zobacz, to chyba śnieg tam na górze.
– Coś ty, śnieg? W czerwcu? To piasek pewnie.
– Może tak. Ale chyba jednak śnieg.
– No nie wiem. Nie no, to musi być piasek. Lato jest. Gdzie śnieg w lecie?
Gdy przewodnik znalazł się obok nich, a Ci zobaczyli znaczki TPN na jego ubraniu, postanowili rozwiać swoje wątpliwości.
– Nich Pan nam powie. Czy to śnieg, czy piasek?
Przewodnik bez chwili wahania wypalił:
– No co wy? To piasek. Gdzie śnieg w lecie? – I ubawiony po pachy poszedł dalej.
CHWILA NA ROZMYŚLANIA
Po kilku minutach przerwy rozpoczęliśmy kolejne podejście. W górze, za szerokim skalnym gruzowiskiem czekał na nas Zawratowy Żleb z kolejnymi łańcuchami, a potem ten sam czerwony szlak biegnący wschodnią granią Świnicy, którym niedawno szliśmy przez Granaty. Niestety z jeszcze większą ilością sztucznych ułatwień. Na samą myśl o kolejnych klamrach i łańcuchach bolały mnie już ręce. Pocieszałem się, że przynajmniej nacieszymy oczy jednymi z piękniejszych widoków w polskich Tatrach. Droga trawersem przez północną ścianę Świnicy zapewnia fenomenalne widoki na górną cześć Doliny Pięciu Stawów Polskich, a także dominującą nad nią główną grań Tatr, która biegnąc z zachodu na wschód przez Czerwone Wierchy, Beskid w okolicy Kasprowego i Przełęcz Liliowe, dociera do Świnicy, gdzie skręca na południe, przechodząc przez Walentkowy Wierch, dalej Gładką Przełęcz i Gładki Wierch, Liptowskie Mury a potem Szpiglasowy Wierch. Zza tych wyraźnie niższych i zielonych szczytów doskonale widać strzeliste wierzchołki Koprowego Wierchu, Grani Hrubego i Krywania, co razem tworzy piękną, skalną kompozycję pierwszego, drugiego i trzeciego planu. Im dalej szliśmy na zachód, tym wyraźniej rysowały się przed nami zielone sylwetki Tatr Zachodnich. Spoglądając na zmianę to na wystające zza kopuły Miedzianego Rysy na wschodzie, gdzie byliśmy zaledwie jakieś dziesięć godzin temu, to na Czerwone Wierchy na wschodzie, dokąd dotrzeć mieliśmy za kolejne kilka godzin, poczułem się wolny, szczęśliwy i zrelaksowany. Wciąż było wcześnie i jeszcze bardzo niewielu turystów dotarło w to miejsce. Byłem tylko ja, mój kompan w wędrówce i otaczające nas szczyty. Tak majestatyczne, że nasze maleńkie istnienia niknęły zupełnie w tej pełnej rozmachu granitowej przestrzeni. Byliśmy Tatrom zupełnie obojętni, niezauważalni, a nasza obecność nie miała tutaj żadnego znaczenia. Świadomość tego przynosiła mi spokój. Tu, wysoko w górach, nikt niczego ode mnie nie oczekiwał, niczego nie musiałem, a wszelkie zmartwienia traciły swój ciężar. Mogłem tylko iść przed siebie i podziwiać widoki.
KAWA, KWAŚNICA i PIWO
Wreszcie pokonaliśmy ostatnie łańcuchy i czerwony szlak zaczął sprowadzać nas zakosami w dół, ku Świnickiej Przełęczy. Myślami byliśmy już w najwyżej położonej restauracji w Polsce, czyli w Poziomie 1959. Widok budynku górnej stacji kolejki i obserwatorium meteorologicznego cieszył nas jak nigdy. Oczami wyobraźni widziałem przed sobą miskę kwaśnicy, kufel piwa i filiżankę cappuccino. W głowie zaczynała kiełkować senność po nieprzespanej, a właściwie przewędrowanej nocy. Zorientowałem się, że przestałem podziwiać widoki i mój wzrok zaczął trzymać się miarowo sunących po skalistej ścieżce stóp. Zauważyłem, że z Grześkiem działo się dokładnie to samo. Z trudem pokonaliśmy niewielkie podejście na Pośrednią i Skrajną Turnię, przeszliśmy przez Przełęcz Liliowe i Beskid, by wreszcie zameldować się na Kasprowym Wierchu.
Wyglądaliśmy jak dwa nieszczęścia, roztaczaliśmy wokół siebie intensywną woń wysiłku i zmęczenia. Już wiedzieliśmy, że na Polanę Chochołowską nie dotrzemy. Tak naprawdę to marzyliśmy o zjechaniu kolejką do Zakopanego, ale żaden z nas nie chciał się do tego przyznać przed drugim. Ledwo trzymaliśmy się na nogach, a dla ludzi wkoło musiało komicznie to wyglądać. Było południe. Dwóch gości dotarło raptem na Kasprowy, a wyglądali, jakby przywędrowali tu co najmniej z Rysów. Właściwie to stamtąd przyszliśmy, ale kto mógł nas o to podejrzewać? W czasie, gdy Grzesiek poszedł do łazienki wykąpać się w umywalce, usiadłem przy stole z upragnionym piwem, kwaśnicą i kawą i natychmiast zacząłem przysypiać na tak zwanego dzięcioła. Tylko cudem moja twarz nie wylądowała w talerzu. Nie mam pojęcia, ile to trwało, ale sądząc po letniej zupie, nie była to chwila. Mój towarzysz wreszcie wrócił, przebrany i nieco mniej śmierdzący ode mnie. Przedyskutowaliśmy wszelkie opcje i zdecydowaliśmy, że spróbujemy przejść przez wszystkie Czerwone Wierchy i zejdziemy z ostatniego z nich, Ciemniaka do Doliny Kościeliskiej i dalej do Kir. Minęło jeszcze trochę czasu nim zebraliśmy resztki sił, by wyruszyć w dalszą drogę. W końcu jednak pokonaliśmy pokusę pozostania tu na zawsze i zaczęliśmy ostatni etap naszej wędrówki.
DALEKO JESZCZE?
Droga czerwonym szlakiem z Kasprowego Wierchu na zachód, przez Goryczkową Czubę i Suchy Wierch Kondracki na pierwszy z Czerwonych Wierchów, Kondracką Kopę, należy do przyjemniejszych wycieczek w Tatrach. Nie wymaga dobrej kondycji, zapewniając fenomenalne widoki na Dolinę Cichą po lewej stronie. Pozwala podziwiać Giewont po prawej, a w oddali prezentuje przed wędrowcem kolejne szczyty głównej grani, czyli Tomanową, Smreczyński Wierch i Kamienistą. Zaraz za nimi dostrzec można najwyższy szczyt Tatr Zachodnich, Bystrą i jej niewiele mniejszego sąsiada, najwyższy po polskiej stronie Starorobociański. Szedłem tędy już nie raz i znam te widoki niemal na pamięć. Dzięki temu nie było mi tak bardzo żal, że drogę do Przełęczy pod Kondracką Kopą… przespałem. Moja zdolność do snu wszędzie i w każdej pozycji przydała się po raz kolejny. Zdarzało mi się już spać siedząc, klęcząc, kucając, stojąc, nawet idąc. Ale szedłem wtedy po chodniku i nie na trzeźwo. A tu udała mi się nie lada sztuka zanurzenia się we śnie na tyle, żeby droga minęła mi szybko, a resztka świadomości jakoś doprowadziła mnie co celu. Na szczęście wysiłek przy podejściu na Kondracką Kopę rozbudził mnie na tyle, że sen nie dopadł mnie już do końca wędrówki. Ale ostatnie kilometry były zarówno w moim, jak i Grześka wykonaniu, walką o przetrwanie. Jedni nazywają to snuciem się, inni człapaniem, niektórzy wleczeniem. Snuliśmy się, czy też wlekliśmy okropnie. Ale brnęliśmy przed siebie. Zejście z Kopy, podejście na Małołączniak. Zejście z Małołączniaka, podeście na Krzesanicę, wreszcie Ciemniak. Potem ciągnące się w nieskończoność zejście przez Chudą Przełączkę do Doliny Kościeliskiej. Widoki, choć cudowne, miałem już zupełnie w nosie. Mój kompan też wydawał się niezainteresowany niczym poza dojściem wreszcie do celu. Mieliśmy dość. Zupełnie. Całkowicie. Absolutnie. Bezapelacyjnie i bezdyskusyjnie dość. Nogi się nam plątały, stopy wykrzywiały na luźnych kamieniach i wystających korzeniach, kijki trekkingowe chwilami ciągnęliśmy za sobą. Wreszcie dobrnęliśmy do mostka na Miętusim Potoku i ścieżki nad Reglami. Stąd zostało kilka minut do biegnącego Doliną Kościeliską szlaku, który po kolejnych kilkunastu minutach doprowadził nas do Kir. Dochodziła siedemnasta. Byliśmy na miejscu. Koniec wędrówki. Po dwudziestu pięciu godzinach drogi przez Tatry.
Wprawdzie nie udało nam się zrealizować pierwotnego planu przejścia jeszcze dalej, przez Starorobociański Wierch, Jarząbczy, Wołowiec i Grzesia do Polany Chochołowskiej, ale i tak byliśmy zadowoleni. 48 kilometrów (według włączonego przez całą drogę Endomondo nawet 54 km niech więc będzie 54 km), suma podejść niemal 4900m, podobna suma zejść i wszystko mniej więcej w dobę. To było coś. Podobny dystans i przewyższenie pokonali dzień wcześniej zawodnicy mierzący się z Hardą Suką. Tyle, że najszybsi z nich zrobili to w niewiele ponad dwanaście godzin. Wprawdzie nie biegli odcinkami z łańcuchami, gdzie tempo mocno spada, ale dokonali tego po wcześniejszym przepłynięciu wpław czterech i pół kilometra i objechaniu rowerem całych Tatr dookoła. Najlepszy z nich uwinął się ze wszystkim w ciągu dwudziestu dwóch godzin i siedemnastu minut. Na szczęście tamtego dnia tego nie wiedziałem i mogłem z dumą myśleć o naszym osiągnięciu. Sprawdziłem to dopiero teraz, gdy piszę te słowa. Ku#@a, dwadzieścia dwie godziny i siedemnaście minut?
Źródło: www.niesiemniepolesie.com