Wszystko za życie. Historia jednej z najbardziej heroicznych akcji ratunkowych TOPR
Prezentujemy opis akcji, która przeszła do historii nie tylko TOPR, ale całego ratownictwa górskiego na świecie. Akcji, która jako jedna z wielu potwierdza, że nad naszym bezpieczeństwem w Tatrach czuwają prawdziwi mistrzowie.
Miała porcelanowe oczy. Szkliste. Martwe jak oczy lalki. Nie oddychała, ale jej serce biło, słabo, słabiuteńko. Kurczyło się ostatkiem sił, ale wytrzymało do czasu przejęcia jej przez ratowników. Po czym stanęło.
Opis stanowi fragment najnowszej książki Beaty Sabały-Zielińskiej pt. „TOPR. Żeby inni mogli przeżyć”, poświęconej wyjątkowej pracy ratowników.
„Niedzielny poranek 21 lutego 2015 roku zdawał się wróżyć pogodny dzień. Gdyby nie ten wiatr. Ale to nic, nie szkodzi. Przecież i tak wejdą pod ziemię. Planowali tę wyprawę od dawna. Nie byli nowicjuszami. Wszyscy skończyli kursy speleologiczne. Mieli już za sobą kilka udanych eksploracji tatrzańskich jaskiń. Teraz przyszedł czas na Komin w Ratuszu Litworowym w Wielkiej Świstówce. Czworo młodych grotołazów – dwie dziewczyny i dwóch chłopaków – z entuzjazmem spakowało plecaki i sprzęt. Ta wyprawa miała być jak każda inna. Nic nie zapowiadało nieszczęścia.
Byli tuż przed wejściem do jaskini, gdy runął na nich śnieg. Lawina porwała wszystkich, ale na szczęście jednego ze speleologów zasypała tylko do połowy. Samodzielnie wydostał się ze śniegu i błyskawicznie wykopał kolegę, odnajdując go po wystającym spod śniegu ubraniu. Potem pobiegł do szkolących się niżej, wzywając ich na pomoc, powiadomił też TOPR. Dziewczyny wciąż były pod śniegiem.
Jedna z nich nie przeżyła, Kasia tymczasem w całym tym nieszczęściu miała sporo szczęścia. Została zasypana w pozycji pionowej z plecakiem, który trzymała przed sobą, dzięki temu miała coś w rodzaju poduszki powietrznej. Poza tym plecak prawdopodobnie zabezpieczył ją przed unieruchomieniem klatki piersiowej, mogła więc oddychać. Walczyła, ewidentnie walczyła. Poddała się w momencie wyciągnięcia jej spod śniegu, ale wtedy walkę o życie przejęli ratownicy (od wypadku minęły 2 godziny – przyp. red.).
– To była niedziela. Tego dnia miałem iść z grupą turystów w góry, ale ponieważ pogoda była fatalna, potwornie wiało, odwołałem wycieczkę – wspomina Edward Lichota. – Leżałem na kanapie, gdy nagle usłyszałem śmigłowiec. Kiedy przeleciał pierwszy raz, nie zaniepokoiłem się, ale gdy usłyszałem go ponownie, wiedziałem, że coś się dzieje, i od razu pomyślałem o lawinie. Nie dostałem jednak żadnego esemesa, więc leżałem spokojnie dalej. Nie minęła minuta, gdy komórka nerwowo podskoczyła, wyświetlając wiadomość: „Lawina w Świstówce!”. Kilka chwil później byłem w centrali, gotowy do wymarszu. Śmigłowiec, mimo usilnych prób, nie zdołał podlecieć na miejsce zdarzenia, wiatr rzucał nim na wszystkie strony, dlatego samochodem podjechaliśmy pod szlak, a potem już na ski-tourach, obładowani potwornie ciężkim sprzętem, z noszami, z defibrylatorami i specjalną deską do masażu serca, zasuwaliśmy ile sił pod górę.
Ratowanie Kasi było walką ze wszystkimi możliwymi przeciwnościami. Sprzęt z powodu mrozu nie zadziałał, mimo że grzaliśmy baterie pod kurtkami. Niestety, lodowate wietrzysko i wilgoć zrobiły swoje, wszystko, co mieliśmy ze sobą, padło. Do tego droga w dół okazała się straszliwym torem przeszkód. Zbocze usłane było powalonymi drzewami, które pokonywaliśmy na wszystkie możliwe sposoby, górą, dołem, bokiem, mając na noszach dziewczynę i…siedzącego na niej ratownika, który cały czas ją reanimował. Zmienialiśmy się co kilkanaście minut, a ratownicy medyczni co kilkanaście minut zmieniali się na noszach, ani na moment nie przerywając masażu serca. Droga wydawała się nie mieć końca, po trzech godzinach morderczego marszu dotarliśmy do Kir, gdzie Kasię i jej reanimację przejęła załoga erki. Karetka dowiozła ją na lotnisko w Nowym Targu, tam czekał śmigłowiec Lotniczego Pogotowia Ratunkowego, by ostatecznie, cały czas walcząc o jej życie , dowieźć ją do krakowskiego Centrum Leczenia Hipotermii Głębokiej. Na żadnym etapie tej drogi nikt nie powiedział: „Stop! Dość!”. Nikt nie powiedział: „To nie ma sensu”, mimo że godziny mijały, a serce wciąż nie podejmowało pracy. Sześć godzin i czterdzieści pięć minut później na kardiomonitorze wyświetlił się rytm zatokowy, pozwalający rozpocząć proces ogrzewania Kasi. Proces długi, trudny, pełen napięcia i niepewności – jednej wielkiej NIEWIADOMEJ.
„Sakramencki profesjonalizm – przyznał w reportażu Bartka Dobrocha* doktor Sylweriusz Kosiński, ratownik TOPR-u, pomysłodawca i współtwórca Centrum Leczenia Hipotermii Głębokiej. – To, co zrobili chłopcy z TOPR-u, to mistrzostwo świata. Oni, ciągnąc ją na noszach w strasznie trudnych warunkach i cały czas ją reanimując, nic jej nie połamali! To są goście! (…) Jeżeli brać pod uwagę okres zatrzymania serca – od akcji w górach do momentu ponownego uruchomienia go w szpitalu – to jeden z trzech przypadków na świecie najdłużej trwającego zatrzymania krążenia”.
„Wichura powala drzewa, trzaskający mróz utrudnia reanimację, a droga w dół wydaje się drogą do piekieł. Wielu by odpuściło, poddało się, uznało prymat siły wyższej. Ale nie oni, nie ratownicy TOPR-u.”
—
Opisana historia to nie scenariusz filmu, to rzeczywistość. Podobnych sytuacji, w których ratownicy TOPR ze wszystkich sił, w trudnym terenie, trzaskającym mrozie i łamiącym drzewa wietrze, walczą o ludzkie życie jest zdecydowanie więcej. Niewiele osób zdaje sobie sprawę, że pod kątem umiejętności i kwalifikacji należą do absolutnej czołówki światowej. Doceniajmy i szanujmy ich pracę, ich misję.
Przypominamy o akcji 1% dla TOPR!
Pomóżcie sprawić, by opis tej heroicznej akcji ratunkowej trafił do jak największej liczby osób, niekoniecznie tylko tych chodzących po górach. Każdy Polak i każda Polka powinna zdawać sobie sprawę z tego jakich rzeczy dokonują ci skromni ludzie w Tatrach.
Książkę Beaty Sabały-Zielińskiej pt. „TOPR. Żeby inni mogli przeżyć” możecie nabyć TUTAJ.
*Bartek Dobroch, Łańcuch przeżycia, „Tygodnik Powszechny”