25 mar 2015

„To nie Ty ją wybierasz, to ona wybiera Ciebie” – felieton

„To nie Ty ją wybierasz, to ona wybiera Ciebie” – felieton

Chodzenie po górach uznawane jest często za ryzykowne i niebezpieczne hobby. Czy jednak bardziej niebezpieczne od codziennego życia?

 

Autorem tekstu jest Marcin Mucha, prowadzący bloga „Wojownicy Kościelca”.

 

Historyjka nr 1: 
 
To był wtorek, a może nawet środa. Po długim i bardzo „niebezpiecznym” nocnym pokonywaniu Kopy i Małołączniaka, przemarszu przez Czerwone Wierchy i powrocie do Zakopanego dominowała radość i uczucie spełnienia. Sukcesy mają to do siebie, że trzeba je czasem uczcić w jakiś głupi, ale radosny sposób! No to kebab – wiem, że to są śmieci, ale smaczne, potem jakiś słodki soczek. Południowe słońce i wiosenny wiaterek jeszcze podbija ten nasz błogostan. 
 
Pakujemy się w samochód, zaciągam kilka solidnych łyków energetyka, tak na złość, żeby żadna komórka w moim ciele nie miała cienia wątpliwości, że czas na sen jest równie odległy jak pewna absurdalnie zbudowana droga zwana „Zakopianką”. Ruszamy, mijamy dworzec, dojeżdżamy do ronda i lecimy, a raczej „toczymy się” na Kraków. Tam naprawdę nie ma gdzie się rozpędzić 🙂
 
Wytaczamy się zza łuku, jedno spojrzenie i ja po prostu widzę, że przegram! Po prostu to wiem…dużo jeżdżę. Tuż za łukiem znajduje się podporządkowana z lewej strony, z której na Zakopiankę gramoli się bus, puszczony przez innego busa, który w przypływie „dobrych intencji” postanowił zatrzymać ruch w najgłupszym i najbardziej niebezpiecznym z możliwych miejscu. Przed busem kombi z oponami dwukrotnie szerszymi dohamowuje na żyletki z hamulcem w podłodze. Trochę hamuję i jest mi bardzo smutno. Dwa koła na mokrym, dwa na suchym nie dają żadnych szans, a ja kopię po tym hamulcu bez ABS i coraz wolnej, lecz wciąż zbyt szybko zbliżam się do przeznaczenia, którego nie mogę zmienić.
 
Nie mogę? Oczywiście że mogę, ale nie chcę! Oczywiście, że gdy umieszczę pedał hamulca w podłodze raz a dobrze to prawdopodobnie wyhamuję, ale istnieje też ryzyko, że postawię samochód bokiem, a kontrowanie na ruchliwej ulicy jest trochę „na dwa uda” – albo się uda albo… no właśnie! A ja, mając dwójkę pasażerów niczego nie pragnąłem tak bardzo jak bić przodem.
 
„Biedny samochodzik” – pomyślałem, wsłuchując się w odgłos pękającego zderzaka i łamiącej się chłodnicy.
 
Historyjka nr 2:
 
Mijają dwa dni. W przypływie poczucia obowiązku postanowiłem udać się na uczelnię celem dopełnienia w dziekanacie zbędnych formalności (papierowe indeksy w XXI wieku, ok, aż dziwi mnie, że papierosów kadra naukowa nie chce odpalać hubką i krzesiwem…). Kolejka była krótka, a sprawa po chwili załatwiona. Wracam zadowolony, dochodzę do przejścia dla pieszych przy rondzie koło dworca głównego. Staję przy przejściu, przede mną jakaś parka, a obok (bardzo miło z jej strony) zatrzymuje się granatowa zafira. Parka rusza, ja troszkę zamyślony wchodzę na przejście ułamek sekundy później i nagle znowu czuje ukłucie w sercu. Miałem ochotę podbiec i pociągnąć ich, ale było za późno… 
 
Nie zatrzymali się w połowie przejścia, nie popatrzyli czy drugi pas też się zatrzyma, a pędzący 40 km/h blaszany rydwan śmierci przemknął przez przejście dla pieszych 10 cm przed ich stopami. Nie wiem co się z nimi dalej stało, ale dalej mam przed oczami ich dwie blade twarze i samochód dohamowujący gdzieś na środku ronda.  
 
Historyjka nr 3:
 
Za każdym razem jak „wchodzę na internet” przeglądarka spamuje mnie jakimiś „wydarzeniami”, które odruchowo zamykam, aby poświęcić swój czas na ciekawsze zagadnienia niż „nadmuchane na zlecenie, polityczne sensacje”. Tak samo miało być tym razem. Niestety, tego dnia przeglądarka zrobiła coś, o co nigdy bym jej nie posądzał. W całej swojej nieobliczalności wyświetliła na ekranie laptopa przepiękny alpejski szczyt, który ze skutecznością Dodge’a Chargera przykuł moją uwagę, lecz niestety ta bańka bardzo szybko prysła. 
 
Katastrofa samolotu w Alpach, wrak zlokalizowany na wysokości 2000 m n.p.m., 150 osób bez absolutnie żadnych szans przeżycia.
 
O co tu chodzi? Przecież ciągle słyszę, że to góry są największym złem i niebezpieczeństwem. Za każdym razem, gdy w nie wychodzę, muszę się wszystkim z tego tłumaczyć, a na sam widok co ciekawszych zdjęć ludzie dostają gęsiej skórki. Tymczasem blaszane monstrum nagle kasuje 150 istnień, żyjących w przeświadczeniu, że korzystają ze statystycznie najbezpieczniejszego środka lokomocji. Gdzie w tym sens i logika?
 
A co jeżeli nie ma żadnej? Może pani z kosą siedząca od zarania dziejów na dwudziestoczterogodzinnym etacie atakuje zupełnie losowo, czasem w górach, czasem na drodze, a czasem podczas snu lub przed telewizorem, w zależności od „widzi mi się”? A może będąc w mieście, samochodzie, robiąc codzienne czynności śnimy marzenia o nieśmiertelności, nieświadomi, że wszędzie, każdego dnia, pływamy w oceanie tysięcy poważnych ryzyk, z których nie zdajemy sobie sprawy?
 
A dlaczego zadaję te pytania w tym miejscu? Bo podobno My jesteśmy „świątynią ryzyka”! Dla adrenaliny, pobicia ego i ładnych widoczków pakujemy się w warunki człowiekowi skrajnie niesprzyjające i niejeden raz walczymy o ten powrót do „bezpiecznej zagrody” jak dzikie zwierze o swój byt. 
 
A tymczasem jest bardzo prawdopodobne, że żadna bezpieczna zagroda nie istnieje, a jedno troszkę bardziej ryzykowne hobby, z wyłączeniem rosyjskiej ruletki, czynione z odrobiną rozsądku statystycznie nie ma większego wpływu na długość naszego bytowania na tym dzikim padołku zwanym życiem.
 
Marcin Mucha, www.wojownicykoscielca.blogspot.com / Fot. Julita Chudko, www.julitachudko.pl

 

Tagi: felieton góry niebezpieczeństwo śmierć


Powiązane artykuły