„Czapkins. Historia Tomka Mackiewicza” – czytaj fragmenty książki
Prezentujemy fragmenty najnowszej książki poświęconej losom Tomasza Mackiewicza.
„Czapkins. Historia Tomka Mackiewicza” autorstwa Dominika Szczepańskiego trafi na półki księgarń 23 stycznia. Już teraz książka dostępna jest w przedsprzedaży na tej stronie.
„Czapkins” to historia o miłości i samotności; uzależnieniu i wyzwoleniu; poszukiwaniu prawdy i walce z własnym ego. A także o niezwykłym marzeniu, które zmieniło życie Mackiewicza i ludzi wokół niego. Ale przede wszystkim to opowieść o wolności, jej pragnieniu i wcielaniu w życie. Wolności do końca.
Dzięki uprzejmości wydawcy publikujemy dla Was kilka fragmentów książki, zachęcamy do lektury:
Blisko i daleko
Pięć dni dobrej pogody. Cel – przebić się przez serak i zanocować jak najwyżej, najlepiej na 7000 metrów. W ten sposób zakończą aklimatyzację.
Bez większych problemów docierają na 6000 metrów i spędzają tam noc. Torują drogę w głębokim śniegu. Ostatni raz byli tutaj dwa lata temu. Kiedy schodzili, serak pękał.
– Teraz był stabilniejszy, więc mniej niebezpieczny – wspomina Elisabeth.
Pierwszy serak pokonują bez większych kłopotów. Ale wyżej jest jeszcze jeden. Ściemnia się, muszą gdzieś przenocować. Znajdują szczelinę, która osłania ich przed wiatrem, ale jeśli nagle masy lodu się poruszą, może się stać ich grobem. Eli boi się rozbijać tam namiot. Ale nie mają wyjścia. Modli się, żeby nie usłyszeć pęknięcia.
– Tamtej nocy myślałam też o filmie, który mieliśmy nagrać – opowiada Elisabeth.
To trudna kwestia, o której rozmawiają od początku wyprawy. Chodzi o wytłumaczenie, dlaczego mają zamiar się rozdzielić i samotnie, innymi drogami, ruszyć ku szczytowi.
Elisabeth uważa, że Nangę najłatwiej będzie zdobyć, trawersując do drogi klasycznej na wysokości około 7500 metrów. Stamtąd droga do szczytu jest już w miarę prosta, większość wspinaczy idzie na wierzchołek właśnie tamtędy.
Tomek zamierza wejść najpierw na północny wierzchołek Nangi (7800 m) – na niego prowadzi droga, którą właśnie się wspinają – i stamtąd przedostać się do drogi, którą w 1953 roku Hermann Buhl jako pierwszy zdobył Nagą Górę.
– Dla Tomka najważniejsze było, żeby pokazać ludziom, że jest w stanie wspiąć się tą legendarną drogą w zimie. Był pewien, że nikt nigdy tego wyczynu nie powtórzy. Powiedziałam mu: „Dobrze, Tomek, jesteśmy wolnymi ludźmi. Możemy założyć wspólny obóz na 7400 metrach, a potem każde z nas pójdzie własną drogą”. Potem jednak bardzo się przestraszyłam. Pomyślałam, że jeśli cokolwiek się stanie jednemu z nas, nie będziemy w stanie sobie pomóc. Więc jeśli decydujemy się na takie ryzyko, musimy jakoś obronić przed światem te nasze wybory. Powiedziałam więc Tomkowi, że jeśli chce iść drogą Buhla, to powinniśmy nagrać film, w którym jasno wytłumaczymy się z naszych decyzji.
Na razie jednak tego nie robią.
Następnego dnia pokonują drugi serak. Wnoszą sprzęt na wysokość 6600 metrów. Tam spędzają noc. Robi się coraz zimniej, temperatura spada poniżej minus 20 stopni. Chcą iść jeszcze wyżej, ale rankiem załamuje się pogoda. Wieje jak diabli – a wiatr obniża odczuwalną temperaturę o kolejne kilkanaście stopni. Wspinaczka staje się zbyt niebezpieczna. Jedzą śniadanie, składają namiot i zostawiają go w niewielkiej szczelinie, zabezpieczając małą łopatą.
Schodzą do bazy, spędzają w niej noc i wracają do Kutgully. Wiatr ryczy nad Nangą, na skraj Himalajów Zachodnich właśnie dotarł jet stream.
Ma wiać przez kolejne dwadzieścia dni. A do końca wyprawy czasu coraz mniej.
Podczas tej przymusowej przerwy Tomek ostatni raz rozmawia z Anią. Dzwoni z telefonu satelitarnego, który ma ze sobą policjant. – Był spokojny, pogodny, choć trochę zniecierpliwiony czekaniem – wspomina Ania. – Bardzo nie lubił spędzać czasu w bazie.
***
– Tyle razy tu przyjeżdżałem, wystarczy. To bardzo ważne, żebym w tym roku zdobył szczyt – Tomek kijem miesza popiół w ognisku.
Chata w Kutgully szczelnie wypełniona jest dymem.
– Nie możesz myśleć, że to siódmy raz i teraz musi się udać. Nie ryzykuj – odpowiada Atta.
– Zobaczysz, w tym roku się uda. Jestem pewny. Nanga mnie wzywa. Mówi: „Co ty robisz w Kutgully? Wracaj do mnie”.
– Kiedy ci tak powiedziała?
– We śnie. Ale musimy poczekać na dobrą pogodę. Ludzie giną tutaj, bo wspinają się, choć pogoda jest fatalna.
Tomek dużo przesiaduje też z kucharzem Shakharem. Pieką ziemniaki i rozmawiają do rana. Wiatr ryczy nad wierzchołkiem. Mijają dni, a Tomek i Eli tracą aklimatyzację. Muszą się ruszyć.
Mimo podmuchów wychodzą na 6000 metrów. Zostawiają tam trochę jedzenia i schodzą. Potem jeszcze raz są w górze. Wieje 70 kilometrów na godzinę – tak mocny wiatr potrafi obniżyć temperaturę o 25 stopni Celsjusza. Z minus 20 robi się nagle minus 45. Są jednak zdeterminowani, by jeszcze raz dotrzeć do 6000 metrów i tym razem spędzić tam noc. Udaje się.
Po powrocie do Kutgully Tomek znów siedzi do rana przy ognisku z Shakharem i swoim przyjacielem Abdulem Ghanim. Jest jeszcze jeden Pakistańczyk, wpadł na chwilę pogadać ze starym znajomym. Tomek obiecuje Ghaniemu, że kiedy zdobędzie Nangę, nauczy go angielskiego i pomoże znaleźć pracę w Europie. Piją herbatę, słuchają muzyki, oglądają filmy na komórce. Jest wieczór.
Ghani idzie po drewno, Elisabeth grzeje się przy ognisku, a Tomek kolejny raz na tej wyprawie opowiada, że Simone Moro nie zdobył Nangi. Pakistańczycy przyznają, że nie lubią Włocha. Jeden z nich wyciąga dwie tabletki i mówi, że jeśli kiedyś Simone wróci pod Nangę, to wrzuci mu je do wody. A wtedy nie będzie mógł się wspinać.
Eli idzie spać po 22. Tomek zasypia o 5. Rankiem jest przerażony.
– Eli, widziałaś te tabletki? Jakby nam je podał, byłoby po wyprawie.
***
18 stycznia uznają, że nie mogą dłużej czekać. Czas na atak szczytowy. Przed wyruszeniem z Kutgully jedzą chleb upieczony przez kucharza. Z Elisabeth wszystko dobrze, ale Tomek się zatruł. Wymiotuje.
– Wpadł w jakąś paranoję. Myślał, że może ktoś go otruł, że ktoś tego chciał. Mówił: „jestem pewien, że ktoś coś włożył do tego chleba”. Chciał zabrać kawałek do Polski, żeby go zbadać.
– Jestem pewny, że coś w nim znajdziemy – zapewnia.
Elisabeth próbuje go uspokoić.
– Tomek, jest OK. Mamy dopiero 19 stycznia, jeszcze czas do okna pogodowego. Pójdziemy sobie powolutku do bazy, odnowimy trochę aklimatyzację, a jeśli nie poczujesz się lepiej, zawrócimy.
Kiedy Tomek po raz ostatni rusza z Kutgully pod Nangę, wciąż mocno wieje.
Z jego emocjami też jest kiepsko. – Kiedy pogarszał się jego stan psychiczny, dopadały go lęki, przybierające różne formy. Cierpiał i nie mógł poradzić sobie z napierającymi wizjami. Stawał się nieufny. Inny – wspomina Ania.
Atak
Droga do bazy Diamir wyczerpuje Tomka. Cokolwiek by wypił, zjadł, zwraca. Myślami jest jednak ponad trzy kilometry wyżej. W miejscu, gdzie stanie obóz III i gdzie, według wcześniejszych ustaleń, mają się rozdzielić.
Elisabeth jeszcze raz rozmawia z nim o prognozach. Wynika z nich, że tak naprawdę będą mieli tylko jeden dzień, by wejść na wierzchołek przy niezłej pogodzie.
– A będziesz potrzebował trzech dni, by z obozu IV przejść grań drogą Buhla i wrócić do namiotu – tłumaczy Elisabeth. – Co zrobisz, jeśli zacznie mocno wiać? Tam trzeba dwóch ludzi, sam nie dasz rady.
Tomek się zastanawia. W końcu mówi: – Pójdę z tobą.
Elisabeth czuje ulgę.
– W końcu skoncentrował się na szczycie, a nie na tym, by coś innym udowodnić, dokonać czegoś ekstremalnie trudnego, czego nikt nigdy nie powtórzy.
Ale Tomek wciąż trzyma się swojej obsesji na punkcie zdobycia Nangi. Na szczycie chce nakręcić bardzo dobry materiał filmowy, żeby udowodnić, że rzetelna dokumentacja wideo jest możliwa oraz, że z bazy nie widać wierzchołka Nangi. Więc opowieść o tym, że przez lornetkę widziano Moro, Txikona i Sadparę na szczycie, jest kłamstwem.
***
Wychodzą nad bazę, ale w kuluarze mocno wieje. Tomek jest słaby. Zawracają.
– Eli, prześpię się – mówi.
– To może zejdę do Kutgully i przyniosę więcej jedzenia? – pyta Francuzka.
– Wiesz, gdzie jest klucz? Sprawdź wszystkie beczki.
Tomek poszedł spać, a Eli ruszyła w dół, do Kutgully. Wiedziała, że wszyscy zeszli do Sair.
W beczkach znalazła dobrą kawę, nutellę i jeszcze kilka smakołyków. – W tym roku jedzenie było okropne, też miałam problemy z żołądkiem. Jeśli się dało, woleliśmy gotować sobie sami – wspomina Elisabeth.
Zabiera rzeczy i wraca do Diamir. Jest południe, Tomek grzeje się w słońcu. Czuje się lepiej. Elisabeth podaje mu kubek kawy.
– Marzyłem o niej – uśmiecha się do niej.
Wiatr zwalnia, robi się cicho.
– Widzisz, Tomek, jak wszystko się zmieniło? Jeszcze rano mocno wiało, a teraz? – śmieje się Elisabeth. – To na pewno sprawka Feri.
O Feri jeszcze za chwilę. Na razie Tomek i Eli decydują, że wyruszą następnego dnia.
***
Emilio Previtali to włoski wspinacz, narciarz wysokogórski i dziennikarz. A także przyjaciel Simone Moro, jeszcze z nastoletnich czasów. Był członkiem ekipy, z którą Moro wyruszył pod Nangę zimą 2012 roku. Wtedy w bazie pod szczytem Włosi spotkali dziwnego Polaka w pomarańczowej czapce. Polubili go, jego towarzyszy też. Trochę ich dokarmiali. Dużo rozmawiali, zwłaszcza Emilio i Tomek. Zaprzyjaźnili się.
Kiedy Tomek i Eli zaczynają atak szczytowy, Previtali pisze na Facebooku:
„Z ośmiotysięczników do zdobycia zimą pozostaje ten ostatni, czyli K2, na który próbują wejść w tych dniach Denis Urubko i Polacy. Potem (…) padnie ostatni bastion rzeczy niewykonalnych, a kronika himalajska będzie się musiała zająć czymś innym.
To coś »innego«, to coś »potem« w rzeczy samej już się dzieje, chociaż niewielu to dostrzega. Dla wielu jedyną rzeczą, jaka liczy się w himalaizmie, jest kwestia rekordów i bycia pierwszym. Właściwie według niektórych nie oddaliliśmy się zbyt od okresu podboju Himalajów nacechowanego łopoczącymi na wietrze flagami i proporczykami. Tomek Mackiewicz i Elisabeth Revol próbują w tych dniach wspiąć zimą na Nanga Parbat i jeżeli im się uda, nie będzie to pierwsze wejście zimowe, nie tego szukają. To nie jest coś, co ich interesuje. To drugie wejście, powtórzenie pierwszego wyczynu, i niektórzy zastanawiają się, jaka jest wartość w konfrontacji z niewykonalnym, jaki sens ryzykowania własnego życia (wspinają się tylko we dwójkę w stylu alpejskim) dla samej przyjemności wspinaczki. Moim zdaniem w naszej epoce wspinanie się zimą na już zdobyty przez innych ośmiotysięcznik niesie ze sobą coś nowoczesnego, czystego i rozwojowego, doskonale zrozumiałego. Ktoś, kto mówi, że czas wspinaczek wysokogórskich w górach o wysokości 8000 metrów dobiegł końca, nie wie, o czym mówi. Te ziemskie giganty pozostaną niewymiernym darem, nieskończonym polem treningowym, na którym można poznać własne granice i zmierzyć się z czymś niewykonalnym, z samotnością, ze spustoszeniem ludzkiej duszy. Stanąć wobec niemożliwego oznacza, być może, zmierzyć się z tym wewnętrznym spustoszeniem i spróbować je uporządkować. Zaakceptować siebie. Wydorośleć. Przezwyciężyć lub ograniczyć się, to zależy. Powtórzenie wspinaczki dla czystej przyjemności jej powtórzenia i w poczuciu samotności w świecie z dala od wszystkiego i od wszystkich, tak jak to robią Tomek i Elisabeth, stanowi kwintesencję alpinizmu i to jest to, co prawie wszyscy miłośnicy gór robią w naszym małym świecie. Nie są szaleńcami, są marzycielami. Prawie każdy z nas wchodzi na szczyt góry – nieważne, małej czy dużej – nie po to, by być pierwszym lub czuć się lepszym od innych, lecz po to, by czuć się żywym, wolnym. Szczęśliwym. Być częścią czegoś bardziej złożonego niż my sami. Na temat swojej chęci powrotu zimą pod Nangę, bez zważania na rekordy, Tomek mi napisał: »Czasami w górach zimą mam wrażenie, że uczucie wolności nie jest stanem umysłu, ale czymś, co wykracza poza myślenie, poza umysł. Czasami docieram do tego nieuchwytnego doznania, lecz nie jestem w stanie go zatrzymać, złapać i przeanalizować. Jak tylko poczuję, że jest, to zaraz się ulatnia. To taki dziwny stan, nie byłbym w stanie opisać tego dobrze w słowach, nawet po polsku. To jest ulotne. To absolutna wolność, w nią wierzę. To coś, co czuję, i to jest prawdopodobnie przyczyna, która pcha mnie za każdym razem do powrotu tutaj«. Naprzód Tomek. Naprzód Elizabeth”.
***
21 stycznia warunki są idealne. Wiatr ucichł, mróz nie przekracza kilkunastu stopni. Pokonują kuluar i dochodzą do krańca lodowca, który chroni ich przed wiatrem. Pierwsze mocniejsze podmuchy czują na przełęczy. Są na wysokości 6000 metrów. A więc Tomkowi, mimo problemów żołądkowych, udało się pokonać w pionie 1800 metrów.
Tuż pod przełęczą zatrzymują się na chwilę. Znajdują niewielką jaskinię, siadają i gotują wodę. Tomek zjada pół liofilizatu – porcji specjalnej, odparowanej żywności – resztę oddaje Elisabeth.
– Nie jestem bardzo głodny, dalej boli mnie żołądek, ale będzie dobrze – mówi.
Do obozu I dociera jednak wycieńczony. Plan na kolejny dzień: pokonać seraki i dotrzeć na 6600 metrów, gdzie zostawili depozyt, a w nim namiot.
– Jak się czujesz? Dasz radę? – pyta Elisabeth.
– Spróbujmy – odpowiada.
Idzie powoli, dzień dłuży się w nieskończoność. Do obozu III przychodzi kompletnie wyssany z energii. Próbuje wymiotować, ale nie ma czym.
– Zasrana baza, wszystko jest brudne – ociera brodę.
A Eli tymczasem zagląda w szczelinę, w której zostawili namiot, i nie wierzy. Przywiązali go do łopaty. Tylko że łopaty nie ma, wiatr wywiał wszystko spod lodu i zabrał ją ze sobą. Namiot też powinien odlecieć. A jednak pozostał na miejscu. Eli i Tomek patrzą po sobie.
– No, widzisz, Eli, to znak, powinniśmy się wspinać – mówi Tomek.
– Daj spokój, to cud.
– Nie. To Feri.
***
„Dziś dowiedziałem się, że Nangę zamieszkuje Feri”.
Tak zaczyna się jeden z zapisów Tomka w pamiętniku z jego piątej wyprawy na Nagą Górę.
Był akurat w Lattabo, bazie po drugiej stronie Nangi, w noc pełni księżyca. Tam od pasterzy wysłuchał opowieści, która wiele mu wyjaśniła. Bo przecież od dawna czuł, że góra żyje, mówi do niego, uwodzi.
„Już za pierwszym moim pobytem na Nanga Parbat odniosłem wrażenie, że to nie tylko taka sobie góra, kawał skały i lodu, nic więcej. Za każdym razem rosło to we mnie bardzo intensywnie. W pewnym momencie zacząłem tracić poczucie normalności, cokolwiek to znaczy. Nabrałem podejrzeń, że choroba psychiczna z pewnością mnie dotknęła. Coraz trudniej było to maskować przed ludźmi”.
Teraz już wie, kto prowadzi z nim tę grę.
„To wszystko przez Nią”.
Feri jest zmiennicą. Może przybierać różne formy, żeby pokazać się ludziom. Bywa demonem, bywa też górską syreną. Ale przede wszystkim jest mocą, może pomóc człowiekowi, może go zabić. Nanga to jej dom. Niels, znajomy Elisabeth i Tomka, zna legendę, według której Feri jest siłą zawieszoną pomiędzy światami żywych i umarłych. – Została na ziemi, bo zrobiła coś złego – mówi Niels.
„Czy to Feri mnie prowadzi na Nandze? Czemu słyszałem głos »I want you!«. Obecnie mam jeszcze większy szacunek do Nangi, skoro wiem, że to nie tylko góra, ale również czyjś dom. Bezmyślnie próbowaliśmy się do niego włamać, a może po prostu należało zapukać. Poprosić o gościnę. Wybacz mi, Feri, moją głupotę i cholerny egocentryzm”.
***
Ania: – Był we mnie ogromny, usilnie wypierany lęk, że skoro go wzywa, to chce mi go zabrać.
***
Kolejna noc na Nandze. Tomek niczego nie je. Pije trochę herbaty i zupy. Eli pisze do męża i Ludo. Jean-Chrisophe przekazuje informacje Ani. Z prognozy wiedzą, że od rana ma mocno wiać. Są przygotowani na to, że kolejny dzień spędzą w namiocie.
Przewidywania się sprawdzają. 22 stycznia Tomek pisze do Ani:
„JestesmyC3WiejeZe100KmJutroC4Atak25GoDobreOknoPozdroLudziomDajNaFbProsbaOKciukiIWsparcieFinansoweBDziekujeAll”.
Nie robi odstępów pomiędzy słowami, żeby szybko włożyć rękawiczkę, ale też żeby zaoszczędzić, zmieścić się w jednej wiadomości. Rozkodujmy: „Jesteśmy w obozie III, wieje ze 100 kilometrów na godzinę, jutro obóz IV. Atak 25 stycznia. Wtedy pogoda ma być dobra. Pozdrawiam ludzi. Zamieść na Facebooku prośbę o trzymanie kciuków i wsparcie finansowe. Bardzo wszystkim dziękuję”.
– Tomkowi ten dzień odpoczynku dobrze zrobił – wspomina Eli. – Żołądek przestał go boleć. Mógł w końcu coś zjeść. Dużo rozmawialiśmy i śmialiśmy się. Tak jak kiedyś.
Ranek 23 stycznia spędzają w namiocie. Podmuchy nie słabną do południa. Potem wiatr schodzi niżej. Wystawiają głowy na zewnątrz i widzą, jak na grani nad nimi ostre smagnięcia wiatru wywiewają śnieg. Ale grań osłania ich od wichury. Postanawiają więc, że spróbują przenieść namiot na wysokość 6900-7000 metrów. Zawsze to lepiej, niż spędzić kolejny dzień bez ruchu.
Wieje 70 kilometrów na godzinę.
Wiadomość do Ani z 23 stycznia: „Trochę się ruszyliśmy, warunki koszmarne, jutro kopuła szczytowa. Kocham cię, moja jedyna”.
Na wysokości 6900 metrów znajdują szczelinę, a w niej płaskie miejsce, w którym stawiają namiot. Cieszą się, że nie muszą kopać platformy. Szczelina osłania ich od wiatru. Tomek czuje się coraz lepiej, noc jest spokojna. Rano składają namiot i zarzucają plecaki – Tomek niesie 18 kilogramów, Eli 15. W środku namiot, rękawiczki, kuchenkę, karimaty, śpiwory, skarpety, jedzenie, gaz, okulary, neoprenowe maski do ochrony twarzy, leki.
Są przygotowani, że to będzie długi dzień – przed nimi trawers, który ma ich doprowadzić do pól śnieżnych pod piramidą szczytową. Chcą zacząć wcześniej niż zwykle – dotąd czekali na słońce, które sprawiało, że trochę śniegu i lodu wyparowywało z namiotu, a oni mogli się nieco rozgrzać.
23 stycznia wieczorem zgadzają się, że wyruszą o 6 rano.
– Nigdy nie miałam takiego partnera – wspomina Elisabeth. – Nie kłóciliśmy się, nie walczyliśmy ze sobą, po prostu rozmawialiśmy. Zwykle trochę to trwało, ale w końcu decyzje podejmowaliśmy wspólnie. To było dla mnie bardzo ważne, zwłaszcza na tej górze. Czułam, że nie jestem sama, że działamy razem.
24 stycznia. 6 rano. Poranek jest zimny i wietrzny. Wychodzą na grań. Wszystko zamarznięte, ale podmuchy nie przekraczają 50 kilometrów na godzinę. Można ruszać. Dwa lata temu już tu byli, ale tym razem wybierają nieco inną drogę. Wspinają się trochę wyżej, po lodowcu. Szukają miejsca, z którego latem 2009 roku przebili się na pola śnieżne członkowie wyprawy austriacko-kanadyjskiej, by wytyczyć nową trasę na szczyt Nangi. Z opisu Gerfrieda Göschla i Louisa Rousseau wynika, że początek trawersu znajduje się na wysokości 7250 metrów.
– Tomek, popatrz, może to tam?
Eli patrzy jeszcze w dół i dostrzega, że kamień, który widziała na zdjęciu Göschla, znajduje się jednak niżej. Według jej informacji to właśnie tam zaczyna się trawers. Ale miejsce, które wskazała Tomkowi, też wydaje się odpowiednie.
– Musimy spróbować tędy, jestem pewna, że nam się uda – mówi Francuzka. Ufa swojej intuicji.
I ma rację. Po kilkudziesięciu metrach mikstowego terenu docierają do przełączki, a potem do miejsca, które znała z opisów. Trafili na linię, którą dziewięć lat wcześniej przeszli Austriacy i Kanadyjczyk.
Ale pogoda się psuje. Mocny wiatr podrywa śnieg, a widoczność spada do dziesięciu metrów. To jednak wystarcza, żeby nie zgubić drogi. Mimo trudnych warunków Elisabeth czuje się bardzo pewnie.
Dochodzą do ostatniej grani – za nią kocioł Bazhin. Tam znajduje się obóz IV na drodze Kinshofera. Widzą tylko fragment wielkich pól śnieżnych. Reszta skryła się w chmurach.
Przechodzą przez grań i ruszają w kierunku podstawy piramidy szczytowej. Wkrótce jednak się zatrzymują. W trudnych warunkach mogą pomylić drogę.
– Popatrz, może tam są jakieś szczeliny, może w jednej z nich da się rozbić namiot?
– Możliwe, spróbujmy.
Szczelin jest wiele, wybierają taką, która osłania ich od wiatru. Rozbijają w niej namiot. Znów mają szczęście: nie muszą kopać platformy.
Elisabeth przypomina sobie, że to było jak sen. Wszystko szło dobrze. Bardzo dobrze.
Oczywiście z zachowaniem proporcji – trzydzieści kilka stopni poniżej zera, na tej wysokości nie da się wypić tyle, ile organizm potrzebuje, czyli sześciu, siedmiu litrów, trudno cokolwiek zjeść, nie da się zregenerować, zaburzenia snu to norma.
– Widzisz, znów nie potrzebujemy łopaty – mówi Tomek. – Poza tym i tak jej nie mamy.
Tomkowi szczelina bardzo się podoba. Jest trochę jak jama śnieżna, a jamy uwielbia.
– Brakowało mu ich na lodowcu Diamir, więc tamtego wieczoru bardzo się ucieszył – wspomina Elisabeth. – W środku było niemal idealnie, w każdym razie cieplej niż na zewnątrz.
Jest 16. Mają dużo czasu do ataku szczytowego. Przygotowują jedzenie, picie, rozmawiają, co zabrać ze sobą. Długo zastanawiają się, o której wyruszyć.
– Tomek odmroził się w 2015 roku i bardzo bolały go palce u stóp. Był wyczulony na zimno. Mówił, że chce nie stracić kolejnych palców. Zwłaszcza tych u rąk – palce to jego praca.
Podczas wspinaczki zabezpieczał je folią aluminiową i plastikowymi workami. Działało, ale obawiał się ruszyć w nocy.
– Może poczekajmy do rana? – mówi.
– W nocy oczywiście będzie zimniej, więc jeśli chcesz, może być dzień.
– Wstaniemy o piątej i ruszymy o szóstej?
Eli się zgadza.
Wiadomość do Ani z 24 stycznia, ostatnia, którą od niego dostała:
„Jesteśmy na 7300, straszna walka, jeśli pogoda dopisze, jutro szczyt. Kocham tak, że trudno opisać”.
***
25 stycznia. Piąta rano. Namiot kompletnie zamarznięty od środka. Nie mierzą temperatury. Wychodzą. Jest bardzo zimno, ale nie wieje.
– Eli, czuję zimno w palcach – mówi Tomek.
Szybko zawracają do namiotu. Eli wie, że tak trzeba, bo jeśli na początku ataku czuje się zimno w palcach, za chwilę może być po wszystkim. Tomek włącza kuchenkę. Ogrzewa stopy, skarpety. Buty są zamarznięte i mija kilkadziesiąt minut, zanim udaje się je podgrzać. Wychodzą o 7.30. Śnieg nie chrzęści pod stopami, nie ma go dużo, nie trzeba torować drogi.
„Warunki idealne” – myśli Eli.
Trawers jest jednak długi. W końcu dochodzą do podstawy piramidy szczytowej. Zatrzymują się zaskoczeni.
– Jak to w ogóle możliwe? – Eli pyta Tomka.
Patrzą na liny poręczowe. Skąd się tu wzięły? I nagle do niej dociera: to musi być pozostałość po koreańskiej wyprawie, która atakowała górę jesienią.
Poręczówki wskazują im drogę przez pierwsze 150 metrów. Z dołu piramida wygląda banalnie prosto, gołym okiem widać, które kuluary prowadzą na grań szczytową. Ale kiedy na nią wchodzą, widzą, jak jest ogromna i jak łatwo się na niej zgubić. Eli przypomina sobie historia Muhammada Alego, Alexa Txikona i Daniele Nardiego, którzy w 2015 roku pomylili drogę i dlatego nie weszli na szczyt, choć byli bardzo blisko. Już rozumie, jak to było możliwe.
Jest szybsza niż Tomek.
– Idę pierwsza, dawaj za mną – mówi i zaczyna się wspinać.
Dystans między nimi się zwiększa, ale za każdym razem, gdy Tomek znika z pola widzenia, Eli zatrzymuje się i czeka na partnera. Na początku jest jej trudno, bo marznie w cieniu. Około godziny 10 pojawia się słońce, ale szybko przysłania je chmura. Mimo to robi się cieplej. Łatwiej jest czekać.
Eli zakłada okulary.
– Nie było pośpiechu, promienie nie odbijały się mocno, ale pomyślałam, że osłonię oczy – wspomina.
Tomka ciągle nie ma. Eli już chce schodzić, poszukać partnera, ale w końcu się zjawia. Słońce wychodzi na chwilę zza chmur.
– Powinieneś osłonić czymś oczy, słońce świeci mocno, bądź ostrożny – mówi do niego.
– Dzięki, czuję się dobrze.
– Jak chcesz.
Eli smaruje twarz i wargi kremem. Tomek nie chce. Wspinają się dalej, w końcu zatrzymują się pod dużym kuluarem.
– Którędy teraz? – pyta Eli.
– W lewo.
Tomek ma rację. Gdyby poszli w prawo, w końcu trafiliby między kamienie i wspinaczka stałaby się diablo trudna. Zwłaszcza na tej wysokości. Na początku wspinają się drogą, którą dwie zimy wcześniej wybrał Muhammad Ali.
Po 200 metrach Eli mówi: – Może lepiej będzie, jak teraz pójdziemy trochę w lewo. W tamtym kuluarze jest więcej śniegu.
Dobrze wybierają. Mikstowy fragment drogi jest suchy, ale nie ma na nim lodu. Są na wysokości 7600 metrów. Tam wchodzą w kuluar, którego rozmiar zaskakuje Francuzkę. Niewiele w nim śniegu – to sprawka styczniowego wiatru.
***
Kucharz i policjant siedzą przed chatą w Kutgully i wymieniają się lornetką. Nie rozpoznają wspinaczy, ale widzą, że jeden jest szybszy od drugiego.
– Eli ma problemy.
– Tak, Tomek jest mocny jak skała.
Mylą się. Jest na odwrót.
Tymczasem Tomek i Elisabeth znikają w chmurze. Kucharz wytęża wzrok, ale już nie udaje mu się ich dostrzec. Dochodzi południe. Atta Ullah, przewodnik wyprawy, jest 2800 metrów niżej, w Chilas.
190 kilometrów dalej na północny wschód kilkunastu wspinaczy, członków narodowej polskiej zimowej wyprawy na K2, śledzi w internecie lakoniczne wieści o ataku szczytowym na Nanga Parbat.
– Kiedy ruszyli do ataku, pomyślałem, że to nie może się dobrze skończyć – wspomina Adam Bielecki. – Za szybko. Moim zdaniem nie mieli wystarczającej aklimatyzacji.
– Nadstawialiśmy uszu – mówi Krzysztof Wielicki, kierownik wyprawy na K2.
***
Z bazy grań wygląda na bardzo wąską, ale tak naprawdę jest kolosem.
– Dużo na niej kamieni, trudno znaleźć właściwą drogę – wspomina Elisabeth.
Zanim na nią wejdzie, wyciąga kamerę. Jest na wysokości 8035 metrów. Czeka na Tomka. – Był jakieś 15 minut pode mną – mówi. Lekko pomarańczowe słońce nurkuje w kierunku grani Mazeno, niebo jest niebieskie, cień Elisabeth się wydłuża. Przez chwilę widać jej zamrożoną twarz, a potem czarny punkcik. To Tomek. 50 metrów niżej? Może trochę więcej.
Elisabeth wyciąga inReach, połączenie GPS i nadajnika satelitarnego, który może wysyłać i odbierać esemesy. Sprawdza godzinę. 17.15. Do szczytu jeszcze niemal 100 metrów. Znad grani Mazeno nadciągają chmury. Od rana obserwowała, jak się wznosiły coraz wyżej i wyżej. „Pewnie zaraz tu dotrą” – myśli. „Ale nie wyglądają źle. To tylko chmury. Ze szczytu pewnie nic nie zobaczymy, strona Rupal będzie ukryta. A tam, trudno, Kilian Jornet wszedł na Everest w nocy i też niczego nie widział”.
Elisabeth ściąga na moment rękawiczkę, żeby wysłać koordynaty do męża. W tym czasie dochodzi do niej Tomek.
– Widziałam chmury – mówi Eli. – Pewnie nie będziesz w stanie na szczycie nakręcić takiego wideo, jak chciałeś. Ale szczyt już niedaleko. Jak zapadnie noc, zrobi się zimniej, ale może nam się udać.
Tomek przytakuje.
– Jak się czujesz? – pyta Francuzka.
– Dobrze, dziś dobrze, chcę iść – mówi Tomek.
Kiedy Elisabeth pół roku później wspomina tę rozmowę, mówi, że nie zauważyła niczego niepokojącego.
– Decyzję podjęliśmy wspólnie. Jak zwykle. Nie skarżył się na nic. Nie było też po nim widać, że ma jakieś problemy z oddychaniem czy z żołądkiem. Nie był zbyt szybki, ale też nie był wolniejszy niż zwykle.
Słońce szybko znika. Kuluar prowadzi ich jeszcze przez 50 metrów, potem skręcają w prawo. Śnieg przeplata się ze skałą, ale droga nie jest trudna. Eli wchodzi na grań i czuje uderzenie wiatru, który wieje znad doliny Rakhiot. Wcześniej chroniła ich piramida szczytowa, teraz są odsłonięci. Wiatr jest bardzo mocny.
– Zmroziło nas. Warunki zrobiły się okropne – wspomina Elisabeth.
Wyciąga z plecaka maskę, żeby ochronić twarz. Tomek tego nie robi. Idzie powoli. Eli czeka na niego wiele razy. Partner pojawia się po dwóch-trzech minutach. Francuzka wie, że jest późno, muszą być ostrożni i trzymać się razem do samego końca.
***
Najpierw widzi tybetańskie flagi, potem łachę śniegu. Stawia na niej stopę, nie myśląc o niczym konkretnym. 18, może 18.15, nie sprawdza. Czuje, że jest miło, ale emocje nie wybuchają. Czasami na szczycie chce się jej płakać, zrobić coś dziwnego, a tym razem zdobywa górę w ciszy.
– Było zbyt zimno, nie mogłam ściągnąć rękawiczki, zrobić zdjęcia, nakręcić filmu, czekałam aż przyjdzie Tomek i spróbujemy zrobić zdjęcie razem. Teraz tego żałuję – opowiada.
„Trzeba szybko zejść, warunki są kiepskie” – to jej jedyna myśl.
Dwie minuty później Tomek staje obok niej.
Dotarł na szczyt.