20 paź 2014

„Wołanie w górach” – historia wypadków tatrzańskich (cz.6.)

„Wołanie w górach” – historia wypadków tatrzańskich (cz.6.)

Kolejna część cyklu poświęconego historii tatrzańskich wypadków i akcji ratunkowych na podstawie książki „Wołanie w górach” Michała Jagiełły. Dziś przywołujemy dramatyczne wydarzenia i jedną z najtrudniejszych akcji na Mnichu.

 

18 kwietnia 1960 r. dwaj taternicy osiągnęli szczyt Mnicha „normalną”, czyli najłatwiejszą drogą, z zamiarem zjechania na linach ścianą, którą wiedzie słynna wspinaczkowa droga zwana „Wariantem R”. Ich celem było rozpoznanie panujących warunków i pozostawienie sprzętu w połowie ściany, pragnęli bowiem nazajutrz podjąć ambitną próbę pierwszego zimowego przejścia tej drogi.

Podczas zjazdu nastąpił wypadek; jednemu z taterników, wchodzącemu w teren przewieszony, poślizgnęła się noga na skalnym okapie. Przestraszony wypuścił linę z ręki i runął w dół. Zabezpieczony był na taką ewentualność samozaciskową pętlą piersiową (tzw. pętlą Prusika) przymocowaną do liny zjazdowej, ale zszokowany upadkiem trzymał kurczowo ręką węzeł pętli, uniemożliwiając jej zaciśnięcie się. Dopiero po około 60 metrach rozwarł dłoń, przeciętą liną aż do krwi: „prusik” zadziałał, ale nagłe zaciśnięcie się pętli i z kolej gwałtowne wyhamowanie lotu spowodowało u pechowca bolesny ucisk pod pachami. Wacław K., bo on był tym pechowcem, zawisł na linie około 10 metrów ponad towarzyszem, który zjechawszy jako pierwszy stał już na wygodnej półce. Z powodu wielkich trudności terenowych nie mógł on przyjść z pomocą koledze, który wykonał kilka nieskoordynowanych ruchów, owijając sobie linę wokół ramion i szyi. Zdołał jeszcze krzyknąć: – Janek ratuj! – i znieruchomiał. Wszystko to trwało parę sekund.

Pełniący dyżur nad Morskim Okiem Eugeniusz Strzeboński tak wspominał tamten dzień:

„O godz. 17.45 stojąc na balkonie w schronisku usłyszałem od strony Mnicha wołanie o pomoc. Przy pomocy dużej lornetki schroniskowej ujrzałem na wschodniej ścianie Mnicha, ponad tzw. półkami, taternika wiszącego nieruchomo na linie, a poniżej ok. 10 m drugiego, stojącego na półce. Na wołanie odpowiedziałem syreną schroniskową.”

O godzinie 18.30 z Morskiego Oka wyruszyli Eugeniusz Strzeboński i Ryszard Berbeka, wspomagani przez kilkunastu taterników. O godzinie 19 z Zakopanego wyjechała zasadnicza grupa ratowników pod kierownictwem Krzysztofa Berbeki. Ekipa Strzebońskiego, który objął kierownictwo nad całością, dotarła na szczyt Mnicha i tam przygotowała się do założenia stanowiska asekuracyjnego. Ponieważ istniała szansa, że taternik żyje, Strzeboński podjął decyzję o nocnym zjeździe.

O godzinie 22.20 Ryszard Berbeka rozpoczął zjazd, dotarł do taternika, stwierdził zgon, zabrał go do szelek Grammingera i wylądował na śniegach pod ścianą o godzinie 2. O godzinie 4.10 Krzysztof Berbeka – brat Ryszarda – rozpoczął zjazd, „zapakował” zdrowego taternika w szelki i skończył swą pracę o 5.20.

Tyle suchych zestawień. W „Księdze wypraw” E. Strzeboński zanotował:

„Wyprawę tę należy zaliczyć do jednych z najtrudniejszych i najniebezpieczniejszych. Cała akcja ratunkowa przeprowadzona była w warunkach zimowych, w nocy, przy dużym zalodzeniu i silnym wietrze. Stanowisko Grammingera na eksponowanej przełączce wymagało asekuracji każdego z ratowników.”

Najtrudniejsza taternicka droga tamtych lat, zima, noc – oto co musieli przełamać biorący udział w tej akcji. Wszystko to odbywało się po raz pierwsz. To też ma swoją wymowę. Tym więc cenniejsze są wrażenia Ryszarda Berbeki z tego historycznego już dla polskiego ratownictwa zjazdu:

„Jakiś przeraźliwy pisk, przeciągły zgrzyt, jęk. Każdym nerwem czuję splot linki! Jakaż ta krawędź ostra! Odbijam się delikatnie nogami i wstrzymuję oddech, by ulżyć…Po kilku metrach jakoś wszystko mija. Staram się cały czas skupić nad dalszym kierunkiem jazdy. Jeszcze w uszach dźwięczy przyciszony głos Genka: Jeśli coś się stanie, to nie wyciągniemy cię – uważaj!

Ścianka przewiesza się, jadę sobie jak pająk w dół, nawet mną nie kręci…W snopie światła „czołówki” dostrzegam pod sobą dużą platformę skalną. Stanąwszy na niej szukam liny. Stąd mieli założyć drugi zjazd. Nie ma. Lewy orograficznie skraj platformy ogranicza głęboki komin, zaglądam doń. Gdzie oni do diabła jechali? Muszę koniecznie wybrać właściwy kierunek zjazdu – jeśli wybiorę zły, to cała akcja na nic. Nad płytami będę jechał wolnym zjazdem, wahadła wtedy nie da się zdobić dużego…Schodzę wreszcie w komin. Ma kształt olbrzymiego zacięcia. Na samym dole, gdzie komin urywa się, znajduję hak zjazdowy z liną. Staję na krawędzi gigantycznej przewieszki, snop światła rzucam tam, gdzie mam się znaleźć – nie oświetla nic. Nieprzenikniona ciemność. Wpinam się karabinkiem w ich naciągniętą jak struna linę i zaczęło się. Kręcę się jak pająk, w piersiach mnie ciśnie – za krótka pętla dodatkowej asekuracji. Po kilku minutach zaczynam się przyzwyczajać do nowej sytuacji. Rozglądam się na wszystkie strony, jestem od płyt jakieś dwa, trzy metry. Są przeraźliwie gładkie – dziewiczy, gładki granit! Nagle stop! Zaczynam się dla odmiany lekko bujać. (…) Wpatruję się bez ustanku w linę ginącą w ciemności, gdzieś niedaleko jej koniec…wisi ciało. Wreszcie jest, zatrzymuję się metr nad nim, wygląda tak, jak sobie go wyobrażałem. Pętla wysoko ponad ramionami, podnosi je lekko w górę, jakby chciał dostać do oddalonego o metr „prusika”. Głowa wtulona w ramiona, zadarta do góry, na oczach ma ciemne okulary. Jak go zabrać – kombinuję. Dopiero tu, gdzie stoję, lina lekko dotyka do ściany. Obniżam się o metr – zaglądam mu w oczy…

Skończyłem się przytraczać, wyciągam scyzoryk z kieszeni. Drżę na myśl gdyby mi tak spadł w dół, chyba zębami gryzłbym pętlę! Nie mogę jakoś zdecydować się na przecięcie pętli. Dwa ruchy nożem i ciężar wzrośnie dwukrotnie! Wreszcie sprawdziwszy wszystko jeszcze raz, tnę nerwowo – od razu lecę w otchłań w lewo. Gwałtownie szarpię się całym ciałem w prawo. Palce natrafiają na chwyt, utrzymują go. „Jazda” – krzyczę. Puścili, ale cholernie szybko. Po chwili jestem na półkach.”

Eugeniusz Strzeboński – znany ze swej powściągliwości i nieskory do przesady – stwierdzał („Taternik” 1960), że akcja ta:

„Pozostanie (…) na długo w pamięci ratowników. Dużo się na to złożyło: trudności ściany, warunki zimowe, niespotykane do tego czasu trudności na stanowisku asekuracyjnym, brak łączności radiowej i zwłaszcza to, że akcja została przeprowadzona w nocy. Zjazd po tej ścianie w dzień nie należałby do łatwych, a zjazd w nocy? Przy świetle latarki, bez radiotelefonu, przy ciągle urywającej się łączności głosowej?

Może paść pytanie: dlaczego akcję przeprowadzono w noc? Szansa uratowania wiszącego na linie taternika wynosiła tylko 1 na 100, ale szansę tę należało wykorzystać. Decyzja rozpoczęcia akcji w nocy była trudna, bardzo trudna”.

Michał Jagiełło, „Wołanie w górach”:

Wielokrotnie wznawiany bestseller. Opowieść o historii powstania i działalności pogotowia górskiego w polskich Tatrach, kronika najciekawszych oraz najtrudniejszych akcji ratunkowych przeprowadzanych począwszy od powstania TOPR w 1909 roku, refleksje dotyczące gór i ludzi. Książka jest pasjonującą lekturą, ale też przestrogą. Uczy pokory wobec żywiołu, jakim są góry, i głębokiego szacunku dla ratowników górskich. Obecne wydanie zostało poszerzone i uzupełnione, zarówno w partiach historycznych jak i współczesnych (do sezonu zimowego 2011 włącznie) -> ZAMÓW KSIĄŻKĘ

 

Tagi: historia Mnich ratownictwo TOPR Wołanie w górach wspinaczka wypadek


Powiązane artykuły