„Wołanie w górach” – historia wypadków tatrzańskich (cz.2.)
Kolejna część cyklu poświęconego historii tatrzańskich wypadków i akcji ratunkowych na podstawie książki „Wołanie w górach” Michała Jagiełły. Dziś przypominamy tragiczne wydarzenia związane ze śmiercią legendy ratownictwa – Klimka Bachledy.
„5 sierpnia 1910 roku w północną ścianę Małego Jaworowego Szczytu weszli dwaj młodzi taternicy – Jan Jarzyna i Stanisław Szulakiewicz. Wspinacze pokonali już więcej niż połowę dziewiczej ściany, kiedy zdarzył się wypadek. Jarzyna odpadł od skały z powodu kurczu w ręce, pociągając za sobą Szulakiewicza. Lina szczęśliwie zaczepiła się o skalny występ i taternicy dzięki temu nie spadli na piargi. Obaj byli poturbowani, przy czym stan Szulakiewicza był tak poważny, że nie było mowy, aby zdołał wycofać się ze ściany.
Jarzyna ułożył towarzysza na kilkumetrowej płasience, uwiązał go do skały, zszedł wśród wielkich trudności do Morskiego Oka i zatelefonował o pomoc o 10 wieczór. (…) Pogotowie ruszyło o północy. 6 sierpnia nad ranem prowadzeni przez Zaruskiego ratownicy dotarli pod ścianę, gdzie zastali już Jarzynę, który mimo zmęczenia zdołał powrócić z Morskiego Oka. Towarzyszyła mu grupka taterników i przewodników.”
Tak przebieg akcji ratunkowej zanotował w „Księdze wypraw” Mariusz Zaruski:
„Koło godz. 12.30 Klimek, który szedł ze mną i ze Zdybem uwiązany na jednej linie, wskutek zacięcia się liny odwiązał się od niej. Deszcz lał zmieszany z gradem i śniegiem, biły pioruny. Z chłodu i wyczerpania sił z trudem posuwaliśmy się naprzód. Klimek, ubrany najcieplej, wyprzedził resztę i wspinał się wyżej. Wzwywano go do powrotu. Gdy przekonałem się, że iść dalej niepodobna, zdrętwiałym i dygocącym z nieustannej lodowej kąpieli, dałem znak powrotu, chociaż dzieliło nas od Szulakiewicza ok. 100 m. Na Klimka czekałem ze Zdybem 3/4 godziny, a zobaczywszy go zdążającego na grań Turni Jaworowych dwukrotnie wezwałem do powrotu słowami: Klimku, wracajcie! Nie usłuchał. Wtedy zostawiłem dla niego linę, a sam ze Zdybem zeszedłem z wielkim trudem, zasypiając co chwila ze znużenia, o godz. 6 wieczorem ze ściany.”
7 sierpnia rozpoczęto poszukiwania, jednak nie przyniosły one efektów. Dopiero 8 sierpnia wczesnym popołudniem grupa Pogotowia pod wodzą Zaruskiego dotarła do miejsca, gdzie leżał Szulakiewicz – już nieżywy. Jak informował „Taternik”, śmierć nastąpiła najprawdopodobniej wskutek zamarznięcia we śnie mniej więcej dwie doby przed odnalezieniem. Niestety, wciąż nie było wiadomo co się stało z Klimkiem Bachledą, który z taką zawziętością ratować próbował Szulakiewicza. Na jego ciało natrafiono dopiero 16 sierpnia w jednym ze stromych żlebów opadających do Doliny Jaworowej.
Jak zanotował Janusz Chmielowski: „Śmierć tego ubogiego górala zakopiańskiego wstrząsnęła całym polskim myślącym i czującym społeczeństwem, a ostatnia posługa oddana Mu w Zakopanem przez tysięczne rzesze w dniu 17 sierpnia br. – stała się powszechnym obchodem żałobnym, stała się smutnym ale imponującym hołdem, złożonym bohaterskiemu przewodnikowi i szlachetnemu człowiekowi”.
Tragedia ta wywołała dyskusję nad istotą ratownictwa górskiego. Gdzie przebiega granica między dzielnością a karygodnym szarżowaniem? Kiedy ratownik może nie wykonać polecenia swojego zwierzchnika? Powołano nawet komisję, która ocenić miała przebieg akcji ratunkowej. Orzekła ona, że: „Postępowanie naczelnika Pogotowia, p. M. Zaruskiego było bez zarzutu, owszem zasługuje na pełne uznanie. Uratowanie śp. Szulakiewicza udaremniła niepogoda, tudzież wyczerpanie sił członków ekspedycji, zmęczonych w najwyższym stopniu pracą w najfatalniejszych warunkach atmosferycznych w dniu 6 bm. Powodem śmierci śp. Klemensa Bachledy były nie zarządzenia kierownika, lecz gorliwość w spełnianiu obowiązków, która go doprowadziła do samowolnego odłączenia się od towarzyszów i podjęcia kroków niemożebnych do wykonania”.
Michał Jagiełło, „Wołanie w górach”: