17 sty 2015
Przymusowy biwak na Rysach przy -25°C – relacja i film
Zapraszamy na relację Bartosza Kwaczyńskiego z zimowego wejścia na Rysy, zakończonego nieoczekiwanym noclegiem na grani.
Po restowym dniu w schronisku w Roztoce miałem w planach udać się na Rysy. Postanowiłem, że zabiorę się „na ciężko” z całą graciarnią w plecaku, bez zostawiania depozytu w schronie. Przyznam się szczerze, że wyszedłem trochę późno jak na zimową porę (o 7:49 opusciłem schronisko w Roztoce). Po dotarciu do Morskiego Oka uzupełniłem płyny i oszamałem chałwę. Następnie o 9:45 wyruszyłem w stronę Czarnego Stawu. Już wtedy wiedziałem, że nie starczy mi czasu aby wrócić przed zmrokiem.
Droga do „Czarnego” nie była bardzo zaśnieżona, lecz miejscami kamienie były oblodzone, dlatego na nogach miałem już raki. Gdy dotarłem nad staw, ujrzałem dość gęsto spowite mleko, które stanowczo ograniczało widoczność, ale nie było jeszcze tak najgorzej, wiec skierowałem się w stronę buli pod Rysami. Niestety im bliżej celu, tym mleko stawało się coraz bardziej gęste. Spotkałem tamtego dnia kilka osób, które ze względu na słabą widoczność i sypiący śnieg wycofały się. Niektórzy próbowali atakować przez łańcuchy, ostrzegając mnie jednocześnie przez możliwie złą sytuacją w żlebie.
Po dojściu w okolice buli nie widziałem nawet wejścia w kuluar. Na szczęście co jakiś czas, cyklicznie, mleko się przerzedzało, dzięki czemu mogłem wizualizować sobie drogę w wyobraźni. Przyznam się, że miałem lekkie wątpliwości czy powinienem iść dalej czy może się wycofać. Po pierwsze widoczność była marna, po drugie sypał śnieg i wiał wiatr, a po trzecie cisnąłem sam i w razie jakiegoś „zonka” byłbym zdany na tylko na siebie. Ale góra ciągnęła mnie dalej…Przed wejściem w żleb założyłem uprząż i oszpeiłem się na lekko, aby po wyjściu na grań wpiąć się asekuracyjnie w łańcuchy. Była 13:45, czyli znajdywałem się w ciemnej du**e 😉
Początkowo sytuacja w kuluarze pomimo słabej widoczności przedstawiała się nie najgorzej. W śniegu łatwo wybijało się stopnie i mogłem cisnąć do przodu. Niestety, im dalej posuwałem się w głąb, tym śnieg stawał się gorzej związany. Moje tempo drastycznie spadło. W pewnym momencie do moich uszu doszedł jakiś hałas. Gdy spojrzałem w górę, zobaczyłem że leci na mnie lawina pyłowa. „No zaj***ście” – pomyślałem. Schowałem głowę miedzy ręce i przytuliłem się do żlebu wstrzymując oddech. Na czas schodzenia pyłówki nie mogłem wciągać powietrza, gdyż drobniutki pył ze śniegu rozwaliłby mi drogi oddechowe. Mógłbym się normalnie udusić. Na moje szczęście cała akcja trwałą chwilę i była na tyle delikatna, że tylko otrząśniecie się ze śniegu wystarczyło, aby iść dalej.
Po przejściu części kuluaru wyglądałem jak Dziadek Mróz (zdjęcie przed i po)
Śnieg stawał coraz gorzej związany. Zapadałem się po pas, brodząc jak dziecko. Starałem się trzymać lewej bądź prawej strony, aby nie zsunąć się środkiem wraz ze śniegiem. Było srogo 😉 W pewnym momencie światło przebijające się przez mleko zrobiło się pomarańczowe. Oznaczało to, że niebawem zapadnie zmrok, a ja tak naprawdę nie wiedziałem ile jeszcze muszę pokonać drogi, aby dostać się na grań. Szło mi coraz gorzej, morale spadało.
Ostatecznie wyszedłem z kuluaru przed 17. Było już ciemno, a ja nie miałem chęci na dalsze łojenie. Miałem przemarznięte łapy i stopy. Byłem zmęczony prawie trzygodzinnym „taplaniem” się w żlebie. Masa nawianego i źle związanego śniegu sprawiła, że pokonanie kuluaru zajęło mi trzy razy więcej czasu, niż w dobrych warunkach. Zarzuciłem na siebie puch i wlałem do gardła gorącą herbatę, coby się trochę rozgrzać. Podjąłem decyzję, że przekimam się na grani. Schodzenie po ciemku, przy złej widoczności i marnie związanym śniegu mogłoby się niewesoło skończyć. Dlatego pomimo bardzo niskiej temperatury wolałem zostać na grani.
Wykopałem więc w śniegu posłanie nad przepaścią oraz zbadałem czy nie ma w pobliżu nawisów i innych niespodziewajek. Nie chciałem przecież stoczyć się w dół po przekręceniu na prawy bok. Rozłożyłem płachtę, śpiwór i stopiłem śnieg na kolację. Oj strasznie wtedy piździło. Podczas czynności, przy których nie mogłem za bardzo używać grubych rękawic, odpadały mi paluchy z zimna. Po przygotowaniu herby i szamy jak najszybciej załadowałem się do śpiwora. Modliłem się żeby nie zachciało mi się siku, bo nie miałem sik-butelki. W ubraniu „na cebulę” było mi w miarę ciepło, za wyjątkiem stóp, których nie mogłem rozgrzać.
Wiedziałem, że szybko nie zasnę. Minus 25°C, przepaść z prawej i zjazd do żlebu z lewej oraz wiejący wiatr sprawiały, że do komfortowego spania było naprawdę daleko. Praktycznie do 4 nad ranem nie mogłem zmusić się do snu. Czytałem metkę w środku śpiwora, rozmyślałem o bzdurach i nawet liczyłem owce (hehehe). Na szczęście po wystawieniu telefonu ze śpiwora udało mi się złapać zasięg. Dzwoniłem więc po ludziach, co podnosiło moje morale.
Po 4 nad ranem zaczynał łapać mnie sen, lecz niestety robiło mi się coraz bardziej zimno w stopy. Pomimo że miałem kilka warstw skarpet i botki ze skorup, to zamiast palców miałem kostki lodu. Robiłem więc rowerek w śpiworze i trochę się poprawiało. Spałem w kilku krótkich interwałach. Na szczęście powoli wychodziło słońce i niedługo mogłem się zebrać i ruszyć dalej. Ciepła herbata i żarcie podniosłyby moje morale, ale niestety zapomniałem wpakować kartusza z gazem do śpiwora. Kuchenka nie odpaliła. „Damn it! No to nici z picia i szamania”.
Jest już jasno. Pakuje wszystkie graty i wychodzę na szczyt.
Niestety po kilkunastu minutach z zachodu napłynęło gęste mleko. Zszedłem więc po plecak i władowałem się w żleb. Zmęczony i trochę rozkojarzony popełniłem błąd i zaliczyłem obsuwę. Przez pierwszą chwilę miałem w głowie „O k****!” Po chwili jednak obróciłem się na brzuch i wyhamowałem czekanem. To było dobre otrzeźwienie dla mojej bani. Od tamtej chwili już czujnie, twarzą do żlebu schodziłem w dół.
Niestety mocno wiało i pogarszała się widoczność. W dół pchało mnie widmo ciepłego posiłku i gorącej herbaty. Dalej już bez przeszkód dotarłem do schronu przy Morskim Oku. Po ponad 12 godzinach bez jedzenia i picia, dopadłem do izotonika sącząc go jak zły. Jeszcze tylko 1,5 godziny marszu i byłem w schronisku w Roztoce.
Przyznam się szczerze ze nie spodziewałem się takiej przygody , choć trochę z premedytacja utrudniłem sobie te dwa dni poprzez opóźnione wyjście i ciężki plecak. Bo jak to mówią „No pain, no gain”. Zmroziło mi trochę d***, ale ogólnie było bardzo fajnie. Na pewno wyciągnąłem kilka praktycznych patentów z tej mini przygody.
PS.
Pchając się w takich warunkach na Rysy zdawałem sobie sprawę z zagrożeń i możliwych konsekwencji, które wziąłbym osobiście na klatę. Wiem że mały nawet błąd mógłby kosztować mnie życie, ale takie jest ryzyko tego typu „zabaw”.
Dlatego też w żaden sposób nie namawiam do tego typu akcji, bo mogą się one źle skończyć i każdy decydujący się na taką zabawę niech robi to na własną odpowiedzialność.
Ponadto tego typu działania wymagają odpowiedniego przygotowania i sprzętu, bez których na pewno przygoda ta zakończyłaby się niewesoło.
Tekst i zdjęcia: Bartosz Kwaczyński, www.bartoszkwaczynski.pl
Film z wyprawy: