16 sty 2015

„Przeliczyliśmy się”, czyli sylwestrowy „spacer” znad Popradzkiego Stawu do D5SP

„Przeliczyliśmy się”, czyli sylwestrowy „spacer” znad Popradzkiego Stawu do D5SP

Zapraszamy na genialną relację z przejścia przez góry od Popradzkiego Stawu aż do schroniska w Dolinie Pięciu Stawów Polskich. Będzie o idealnej ciszy, obcowaniu z przyrodą, gubieniu szlaku, przedzieraniu się przez kosodrzewinę, ciągnącej się w nieskończoność wędrówce i uciekającym czasie. Ale z happy endem.

 

Autorką tekstu jest Gosia, prowadząca blog Tatry dla średniozaawansowanych.

 

To był chyba jednak głupi pomysł. Tak, myślę, że od tego właśnie zacznę. I tym usprawiedliwię wszystko, co będziecie w dalszej kolejności czytać.

 
Plan wyjazdu obejmował Krywań, nocleg nad Popradzkim Stawem, kolejnego dnia coś w pobliżu, znów nocleg. A potem sylwester w Piątce. Początkowo było dla mnie oczywiste dojście do Piątki tak normalnie, po ludzku, przez Roztokę, z uprzednim dotransportowaniem się jakoś do Palenicy. To „początkowo” trwało jednak bardzo krótko, bo oto coś mi się zaczęło pałętać po łepetynie. Pałętało się po cichu i czekało na dobry moment, żeby zrobić spektakularny „coming out”, tudzież „przerwać milczenie”. Aż tu nagle bach, Janusz pisze: „Ty, a może do tej Piątki, to na pieszo byśmy poszli, przez góry?”.
 
No baaa. 😀 
(Licho wzięło moje „coming out’y”, ale nic to.)
 
Dać się da. Co się ma nie dać? Fakt, kawałek jest. Ale: „Co to dla nas taki kawałek?” – i to też, tak nieskromnie, ale jednak przyznać trzeba – fakt. Problemem tu nie będzie odległość. Niepokoi nas pora roku i wszelkie ewentualne, implikowane przez nią niespodzianki. Z nieprzetartym śniegiem na czele. Co zresztą w Hlińskiej raczej nie będzie niespodzianką.
 
Przyszły towarzysz niedoli niezwłocznie dzieli się pomysłem na facebooku, określając go zresztą czule i pieszczotliwie mianem spaceru. Spędzając leniwe wieczory przy piwku w stołówce Popradzkiego Schroniska zastanawiamy się jeszcze, czy oby na pewno chce nam się w to ładować. Albo inaczej. Nie ulega wątpliwości, że fizycznie nam się nie chce. A zatem, ponad szklankami ze złotym napojem bogów unosi się pytanie, czy chęć zafundowania sobie ciekawej, pięknej i jakby nie patrzeć – honornie ambitnej górskiej przeprawy przeważy nad niechęcią do niewiadomo-ilo-godzinnego dźwigania plecaka wyposażonego na kilka dni, przez pięć dolin, z podejściami na dwie przełęcze? Jak również nad pewną obawą przed wchodzeniem w nieznane?
 
Przeważyła. Janusz coś wprawdzie przebąkiwał, że może by jednak wcielić w życie opcję: „normalnie, po ludzku”, czyli z Palenicy przez Roztokę. Mnie jednak od tej opcji odpychała nuda i… normalność właśnie. I to, że nie zdążymy tego dnia już nic ciekawego zrobić. Nazajutrz zaś będziemy na noworocznej bombie. A sam Krywań to mi jednak trochę mało. Nie, żebym się z kolei definitywnie i nieodwołalnie usrała na tę Hlińską i resztę dolinowej ferajny. Gdyby Janusz powiedział: „Wiesz co, nie idźmy”, odpowiedziałabym: „Spoko, nie idziemy”. Pewnie zadziałałoby to też w drugą stronę. Ale że towarzysz tylko rzucał jakieś pojedyncze hasła i to też w sumie z rzadka, a ja ze swej wrodzonej wredoty prędzej podejrzewałam, że jego jestestwo bierze we władanie dziki zwierz zwany leniwcem, a nie realne i racjonalne argumenty, toteż z wytrwałym uporem milczałam. Zdając sobie w pełni sprawę, że prawdopodobnie wjeżdżam tym milczeniem na czyjeś ambicje. Ewentualnie wystękiwałam jakieś nieśmiałe i rozwlekłe: „Eee nieee” mamląc w zębach słomkę z piwa. No bo ejże, Tatryzimą! Było się nie chwalić planami na fejsie. Bo nie wiem, jak dla Ciebie, ale dla mnie teraz to sprawa jakby poniekąd honoru. 😛
 
Godzina 6 rano, rozdzwaniają się budziki. I, o wielkie nieba, dzieje się coś, co powinno wystarczająco dać mi do myślenia, że dzisiejszy dzień nie przyniesie wiele dobrego: Janusz wstaje pierwszy. Mało, że wstaje, to jeszcze do mnie ponaglenia rzuca. Prawie tak stanowczo i despotycznie, jak wówczas, gdy latem nas wszystkich – doliniarzy – na Czarnego Mięgusza popędzał :D. Zaaplikował sobie na noc kroplówkę z rozcieńczonych tabsów z Biedry, czy co? Rozglądam się za tą kroplówką, mnie też by dobrze siadła. Ni ma. Zanim się zwlokę z ciepłego łózia, zerkam jeszcze raz na prognozy. Lampeczka. Cud, miód i rafaello. Parę do parunastu stopni mrozu. Będzie dobrze.
 
Godzina 7 rano, powoli świta, teoretycznie – wychodzimy. W praktyce jesteśmy dokładnie w połowie porannego pierdolnika. Kawa, szama, podładowanie telefonów w sali z ping-pongiem, ciuchy, jakieś logiczne ułożenie rzeczy w plecakach, żeby potem zmarzniętymi dłońmi nie musieć wykopywać żarcia spod kosmetyków; termosy, stuptuty. Ych!
 
Tuż przed 8-mą – uzbrojenie się w raki na tarasie schroniska, aby było lżej na plecach. I chwila rześkiego oddechu. Pytanie: „To co? Idziemy?” padło, zdaje się, jakoś niebawem po nazistowskiej pobudce i padło tym razem ode mnie. Janusz pewnie nie pamięta, bo to jeszcze przed kawą było. Ale odparł, nie wiem, na ile przytomnie, że: „No tak, tak…”. Gdy kazał wstawać, to wydawał się przytomny. Tak więc i teraz nieopatrznie uwierzyłam, że wie, co mówi. 😀
 
Temat wraca chyba właśnie gdzieś w okolicy tarasu. A może to rozmowa z poprzedniego wieczora?
 
– Ty, ale jak pójdziemy, to już nie będzie sensu się wracać. Będziemy musieli doleźć do tej Piątki. (to ja)
– Znaczy do Koprowej Przełęczy jeszcze mamy wybór.
– No, ale potem.
– No potem, to już raczej będziemy musieli.
 
Do życia budzi się przepiękny zimowy dzień. Do niedawna doszukiwałabym się w tego typu zdaniu wewnętrznej sprzeczności.
Ostatni dzień roku. I-dzie-my.
 
Fragment Grani Baszt oglądany ze szlaku prowadzącego z Doliny Mięguszowieckiej do Doliny Hińczowej
 
Bez litowania się nad sobą, żwawo, równo. Potrzebuję chwili na przyzwyczajenie się do wagi klamotów na plecach i przez tę chwilę robię za nieogarniający się ogon. Ale potem nadganiam. Idzie się dobrze. Wczoraj też było mroźno, jednak słońce odwaliło kawał roboty. Śnieg na ścieżce jest dziś zupeeełnie inny, zmrożony, nie zapadamy się w nim tak. Po wyjściu z lasu i nas zaczyna na bieżąco dogrzewać, zatem robimy krótki postój na przebranie w lżejsze ubrania. A tak poza tym, to do progu Doliny Hińczowej dobijamy właściwie na jednym oddechu. Tam chwila odpoczynku i pół giga zdjęć.
 
Grań Baszt
Widok z progu Doliny Hińczowej
Mięguszowieckie Szczyty
 
Znów łapiemy duuuży oddech, chcąc na nim dociągnąć do przełęczy. Jednak w okolicy Wielkiego Hińczowego Stawu moja sznurówka wymusza przystanek, rozwiązując się nikczemnie pod stuptutem i rakiem. Dłubanina przy troczkach, paskach, sznurkach. Cisza. Bo tu ani jedno ani drugie za dużo jęzorem na szlaku (czy obok) nie młóci bez wyraźnej potrzeby (ja wylewnie tylko piszę). A głosy innych ludzi, to my usłyszymy za jakieś dziesięć godzin. Zatem cisza. I przerywający ją zupełnie głośny, choć zduszony łoskot. Jakieś postukiwanie, postękiwanie. Jakieś cholera wie, co. Grunt, że strasznawe.
 
– Słyszysz?
 
Czy słyszę?! Zaraz się własnym sercem udławię, bo mam je w gardle. – Co to?
 
– Lód…
 
Nie no, spoko. Równie dobrze zza Mięguszy mogłoby wyłonić się lada moment srebrzyste ufo, ale niech będzie, że lód.
 
Dziwnie. Przywykłam już do pustawych ścieżek, do wycieczek w wąskim gronie w miejsca – powiedzmy – nieszczególnie popularne. I do oglądania ludzi spoza owego grona jako odległych czarnych punkcików, czy to w dolinach, czy na graniach i wierzchołkach, czy pokrzykujących gdzieś w ścianach. Do samotności – takiej we dwójkę, trójkę, czy choćby nawet w szóstkę, ale jednak stanowczo odmiennej od stadnego pokonywania co słynniejszych szlaków.
 
Tu jesteśmy zupełnie sami. Dwa ludzkie życia, a dokoła nic, skały, piargi, pewnie gdzieniegdzie kudłate kozy, spowita zimowym snem górska przyroda. Żadnych czarnych punkcików, żadnych pokrzykiwań, żadnego ruchu. Tylko to jęczenie lodu w stawie. My nie widzimy nikogo i prawdopodobnie nikt nie widzi nas ze szczytów i grani okalających nas gór. Tych władających umysłami, najpiękniejszych gór.
 
Jest nieskończenie urokliwie. Słońce i błękit nieba napawają optymizmem. Od schronienia nie oddaliliśmy się zbytnio, to wciąż jeszcze raptem godzina, może półtorej drogi w dół. Pustka Doliny Hińczowej jest więc czymś wspaniałym, doświadczanie jej – czymś niepowtarzalnym, a okoliczność, że nie trzeba się tym doświadczaniem dzielić z nikim postronnym, tylko cieszy. I można tak siedzieć i siedzieć, ale ulotność grudniowego dnia ponagla.
 
Pustka Doliny Hlińskiej będzie już czymś granicznie odmiennym. Ale o tym zaraz.
 
Aby rozpocząć bezpośrednie podejście na Koprową Przełęcz Wyżnią, trzeba przetrawersować niewielki kawałek zbocza. Ślad jest, niestety stary, nikły i płytki. Trawersujemy de facto stromawy, połyskujący lodem śnieg. Odsłania się Mały Staw Hińczowy. Mało, że się odsłania – też na nas pohukuje.
 
 
Składam kije, odpinam czekan. Droga na przełęcz błyszczy się jak tłusto-czwartkowy pączek. Z początku stromo nie jest, więc chyba jeszcze w pełni świadomie tniemy na przełaj przez zakosy, prosto pod górę, celem zaoszczędzenia czasu. Potem Janusz mówi: „A prowadź”. Natomiast następne słowa, jakie padną od niego w moim kierunku będą brzmiały: „Weź ty się stuknij”. 😀
 
Janusz dzielnie wbija się na przełęcz i pewnie mnie przeklina, ale na razie jeszcze w duchu, bo daleko uciekłam
 
Krótko o tym, co zaszło pomiędzy: Zakosy jak to zakosy, zygzak taki. Czyli mozolne dreptanie w lewo, by za chwilę mozolnie dreptać w prawo, co ma zniwelować stromość podejścia. Jeśli z zakosów rezygnujesz na rzecz podejścia na wprost, to logicznym jest, że co czas jakiś będziesz te zakosy przecinać.
 
Podejście na przełęcz z widocznymi oblodzonymi zakosami
 
Tak właśnie – logicznie chyba tylko z pozoru – rozumując i będąc jeszcze dość nisko, kontynuuję zdobywanie przełęczy, mając szlak w głębokim poważaniu. Prędko ładuję się w jakieś niewygodne głazy, ale że nie bardzo mogę się cofnąć, to się na nich podciągam i – nie widząc ścieżki – kontynuuję podejście przełajowe nadal. Stromo się już trochę robi. Lód, pod nim cienka warstwa śniegu, wystające trawki i kamienie. W ruch idą przednie zęby raków i oczywiście czekan. Bawię się wybornie, ale jednocześnie mam pełną świadomość, że nasze położenie komfortowe nie jest. Wyglądam już ścieżki, a tej zarazy, jak nie było, tak nie ma. Cofać się ku dołowi – raczej głupi pomysł. Zresztą jestem już wysoko. Wreszcie mam ją, tam czekam na Janusza, no i padają zacytowane już słowa ;). Dalszy kawalątek pokonujemy szlakiem, co również odbiega od wizji komfortu, ale sprawia wrażenie jednak trochę rozsądniejszego wyboru.
 
No całkiem ładnie zapozował
Pohukujący Wielki Staw Hińczowy z podejścia na Wyżnią Koprową Przełęcz
Szlak
 
Decyzja podjęła się sama. Pogodę mamy rewelacyjną, czas dobry (godz. 11-ta) i nie po to żeśmy się drapali tym lodem pod górę, żeby teraz kombinować, jak nim zejść. Nie podlega dyskusji, że idziemy dalej. Póki co jednak, urządzamy stosunkowo długi popas. I robimy tym razem jakiś gigabajt zdjęć.
 
 
 
Uwieczniających między innymi Dolinę Hlińską…
 
 
Hlińska zainteresowała mnie niegdyś na mapie. W pierwszej kolejności zafascynował mnie właściwie Mur Hrubego, a później dopiero wzbudziła ciekawość nitka szlaku biegnąca u jego podnóży, Doliną Hlińską właśnie. Jednym z pierwszych pomysłów na minione lato było przetrajtanie się tamtędy. Jakoś jednak nie było po drodze, bo ogólnie Hlińska za bardzo po drodze dokądkolwiek nie leży. Podziwiałam ją zdobywając Koprowy, zaintrygowała mnie jeszcze bardziej. Marzyła mi się. Cieszyłam się więc teraz na nią. O ja głupia.
 
 
Opuszczamy nasłonecznioną, pobłyskującą lukrem stronę gór, ładując się w głębokie nawiane śniegi. Nie mamy pojęcia, którędy dokładnie wiedzie szlak, napieramy jednak w oczywistym kierunku – w dół, ku dnu doliny. Potężna ściana skumulowanych wierzchołków i turni rzuca nań głęboki cień o wyraźnej linii. I my tę linię przekraczamy. Niżej teren nieco się wypłaszcza, a nam udaje się gdzieniegdzie wypatrzeć malowania na głazach.
 
 
Strzęp którejś ze schroniskowych rozmów:
ja: W Hlińskiej podgonimy, bo będzie w dół i po płaskim.
Janusz: To właśnie najgorzej, bo wtedy się człowiek rozleniwia i bez przerwy przystanki by robił.
ja: No to będziemy się pilnować, żeby tak nie było.
 
Tempo mamy fantastyczne, humory jeszcze lepsze, u wylotu Doliny układają się w niebrzydką panoramę ośnieżone wierchy Tatr Zachodnich. Wydają się blisko. Istotnie robimy przystanek, poniekąd pożyteczny, bo ogarniamy mapę.
 
Pada radosne: „No, to jeszcze trochę niebieskim do końca, potem zielonym w prawo, a niedługo potem w lewo”.
 
I zadumane: „W promieniu kilku kilometrów nie ma tu nikogo…”
 
Tak blisko, a tak daleko
 
 
Pełni energii ruszamy dalej, oczekując, że to „w prawo i w lewo zielonym szlakiem” czeka nas tuż tuż, za jakąś niespełna godzinkę. Niestety, nic z tych rzeczy. Teraz będzie o tym, jak tajemnicza, osnuta cieniem Dolina Hlińska postanowiła utrzeć nam nosa.
 
Wspomniałam już, że szlak był przysypany śniegiem. Wspomniałam też, że z tą doliną, jak dotąd, żadnej przyjemności bliższego zapoznawania się nie miałam. Nie wspominałam, że nie miał jej również Janusz, wspominam więc teraz. Wobec powyższego zatem, gdy teren przestaje być jednolicie biały i prowadzić w oczywisty sposób „gdzieś w dół”, zaczyna natomiast obrastać w kosodrzewinę i deprymować rozsianymi wszędzie wielgachnymi głazami – nieszczególnie wiemy, którędy iść.
 
Idziemy na czuja, raz na czuja Janusza, raz na mojego, przy czym żaden nie okazuje się skuteczny. To brniemy po głębokim do kolan śniegu, to zapadamy się w ukryte pod nim szczeliny, z których nie raz i nie dwa, wcale nie tak łatwo jest się wygrzebać. Generalnie jednak długo odnosimy wrażenie, że przynajmniej poruszamy się w dobrym kierunku. Dopóki nie orientujemy się, że w zasadzie to mocno znosi nas na nasze prawo, czyli gdzieś pod Pośredni Wierszyk. W międzyczasie ja… ekhm… gubię raka. Jakkolwiek brzmi to absurdalnie, to wierzcie mi, że gdy noga przy każdym kroku zapada się w kilkudziesięcio-centrymetrową warstwę puchu, nie znajdując żadnego twardego oparcia – nie czuje się żadnej różnicy, czy rak na niej jest, czy go nie ma. I tak musimy zrobić w tył zwrot, bośmy się zakoptowali w niefajne kamulce i rak się znajduje. Szczęśliwie całkiem niedaleko. 
 
Przez chwilę udaje nam się iść za znakami, ale te szybką nikną. Znów kosówka i śniegi i znów pierun raczy wiedzieć, gdzie należy iść. Kilkadziesiąt metrów idziemy dnem potoku. Ale nawet potok gubimy w tym zimowym rozgardiaszu. Walczymy dalej. Kopuły Tatr Zachodnich są wciąż tam, gdzie były, nie wydaje się, by przybliżyły się choć trochę. Natomiast zmienia się światło na nich. Z oślepiająco białego, zaczyna się robić lekko złote. Źle kurde. I co nie spojrzymy przez lewe ramię na potężny Mur ponad nami, rozkłada nas niezmienność jego faktury. Plączemy się w kółko, czy co? Janusz bez słowa wciska mi w rękawiczkę energetyk w postaci musującej tabletki, tym razem z Carrefour’a. A ja bez słowa go zżeram, bo na żadne pikniki tu nie ma czasu, a przyda się wszystko, co podreperuje nadwątlone siły i morale. 
 
Mijają minuty, kwadranse, mijają nawet godziny. Idzie się, bo się idzie, wygodnie nie jest, ale nie byłoby powodów do marudzenia, gdyby koniec doliny raczył chociaż sprawiać wrażenie bycia coraz bliżej. Znów, nie wiedzieć czemu, przytomniejemy daleko za bardzo na prawo i zbyt wysoko od dna. Nie no, tu szlaku, to nie będzie. Musimy iść w dół, to przede wszystkim. 
 
 
Jak postanawiamy, tak robimy. Na drodze do bezproblemowego zrealizowania planu staje nam kosówka, ale w nosie mamy szukanie sposobu na obejście jej wokół. Jakie wokół zresztą?! Tu wszędzie jest kosówka. Drzemy więc przez nią. Jest tak okropnie, jak tylko można to sobie wyobrazić. Tyle dobrze, że idziemy ku dołowi, więc siłą rozpędu jakoś nas niesie przez ten gąszcz iglastych gałęzi. Trwa to żałośnie długo. Przynosi jednak oczekiwany efekt – trafiamy na wyraźną już tutaj ścieżkę i bez opamiętania pędzimy nią w dół.
 
Jest ryzyko, jest zabawa – albo kosówki albo sława 😀
Szlak, szlaczek, szlaczunio
 
Ooooo jak ja się stęskniłam za farbą!!!
 
Jakieś dwie i pół godziny spędziliśmy błąkając się w tę i wewtę, obijając kolana o niespodziewanie wyrastające pod śniegiem głazy, pływając w puchu, pokonując kosówkowy busz. Łącznie od przełęczy mordowaliśmy się bez mała godzin cztery. No i to by było na tyle w temacie podganiania Doliną Hlińską. 
 
Marzenia człowiek zagubiony w kosówce, pozbawiony zasięgu, w opuszczonej i mroźnej dolinie, na krótko przed nastaniem zmroku, ma bardzo ograniczone. Wyjść. I z kosówki i z tej przeklętej doliny w ogóle. Gdy fantazja ta wciela się powoli w życie, do mózgu dochodzą jakieś inne myśli i sygnały – na przykład o głodzie i pragnieniu. Wraca też możliwość analizowania dalszego przebiegu wycieczki.
 
Istnieje opcja awaryjna. Tyle że istnieje będąc totalnie pozbawioną sensu. Możemy bowiem zejść Doliną Koprową. Jakieś trzy godziny dreptania w dół, zakładając, że w tej dolinie już nie powinniśmy się zgubić. Trzy godziny, po których staniemy na ciemnym asfalcie dokładnie pośrodku niczego. Słowackiego, sylwestrowego, podpitego niczego. I co my tam niby ze sobą zrobimy?
 
Wprawdzie mówię ten pomysł głośno, ale sama wiem, że jest z kosmosu i do bani. Trzeba iść dalej. Czas wyjdzie niewiele dłuższy, a przynajmniej będziemy się zbliżać do jakiejś cywilizacji, do ciepłego schronu, do znajomych w nim, którzy znają naszą trasę i oczekują nas.
 
Wypadamy z tej Hlińskiej jak pociski, lokujemy się w budce w Dolinie Koprowej (która to już dolina dzisiaj…?) i naprędce organizujemy drobny piknik. Jest jakoś po 15-tej. Światło mocno popołudniowe. Zagarniamy się i lecimy dalej. 
 
Najpierw lasem. Nudno. Cudownie nudno. O mamusiu, żeby tylko nie przegapić odbicia na lewo, nie zgubić ścieżki. Są stare, niewyraźne ślady. Błogosławimy te ślady, bo przeprowadzają nas przez większą część kosodrzewiny. Robi się szaro. Za plecami przefantastyczny zachód słońca. Intensywny, krwawy, taki, jak to mówią, „Mordor”. Dawno już porzuciliśmy wysiłki jakiegokolwiek dokumentowania wycieczki, zresztą nie ma nawet czasu przystanąć i popatrzeć. Pod koniec krzaczory fundują nam małą zagwozdkę, ale tym razem udaje nam się je opuścić bez wchodzenia z nimi w bliskie kontakty fizyczne i inne czułości. Trochę wcześniej natomiast łapiemy telefoniczno-sms-owy kontakt ze światem i nieco nam raźniej.
 
Dolina Kobyla wita mrokiem, majaczącym w oddali szerokim siodłem Zaworów oraz bezkresnym, głębokim, nietkniętym nogą ludzką śniegiem. O chlebie i soli chyba zapomniała. 
 
Brniemy zatem na te Zawory. Zaczyna się robić naprawdę ciężko, choć co ja tam wiem – to Janusz torował. Plecak postanawia boleśnie przypomnieć, ile waży. Od tamtego momentu plecy nie przestaną boleć mnie przez tydzień. 
 
To chyba najbardziej odrealnione z moich doświadczeń. Noc, zima, biel, pustka, cisza, ostatnie refleksy pomarańczowego zachodu nad poszarpanymi szczytami gór. Zmęczenie kilkugodzinną wędrówką, zniechęcenie doznanymi nieprzyjemnościami i obligatoryjna, absolutna konieczność, aby mimo wszystko iść dalej. Przypominam sobie siebie w butach na obcasach; w pracy, czytającą ciepłym głosem, wcielającym się w kolejne postacie, bajkę; wymachującą rano prostownicą do włosów; albo w klubie z koleżanką – szacujące, że za dużo lodu, a za mało wódki w drinku. Co ja tu właściwie kurcze robię??? Albo może… co ja tam robię?
 
Obraz tej ciemnej doliny mam wgrany w mózgu jak fototapetę. Niezmiennie odwołującą do mrowiącego w trzewiach, towarzyszącego tamtym chwilom uczucia. Doskonale ambiwalentnego. 
 
Dłuuugie grzebanie się w śniegu dnem doliny, a potem mozolne podejście na Zawory. Krótkie przystanki na oszczędne łyki herbaty i pożeranie energetyków. Z Zaworów do Gładkiej niby rzut beretem, ale nie w takich warunkach, nie po takim wyrypie. Tyle dobrze, że przetarte. 
 
Ciało się targuje. „Poniosę jeszcze ten plecak, pomacham nogami, ale błagam, nie pod górę”. Targowanie skazane jest na fiasko, toteż napotykam na bunt. Przystaję co parę metrów. Byle do Gładkiej.
 
Wreszcie jest. Wysyłamy sms’a: „Gładka Przełęcz. Jest ok”. I otrzymujemy odpowiedź: „Idziemy do Was. Chcecie jakieś ciepłe ciuchy?”. Ciuchów to nie, nam tu gorąco. Pić, herbaty, dużo. Dojadamy resztki słodkich zapasów i urządzamy sobie dupozjazdy, dzięki czemu w Piątce znajdujemy się po kilku minutach. Tam przedeptanie osiąga efekt toru bobslejowego. Jeszcze „tylko” ze dwa, trzy kilometry spaceru przez dolinę. Gdzieś przy szlaku zatrzymuje się grupka imprezowiczów ze schronu. Ojejku! Ludzie! 
 
Czas jakiś powłóczenia nogami i widzimy dwie czołówki. Dominika i Leszek, a duchem (i herbatą) z nimi Jadźka, nasi prywatni Toprowcy, może bez szkoleń, ale za to z powołania :D. Czekolada, banany, dwa pełne termosy herbaty, w tym jeden specjalny – od Jadźki. Najpierw dostaje mi się właśnie ta specjalna, z prądem, ale nawet się z początku nie orientuję, po prostu piję, nie mogąc się nacieszyć faktem, że nie muszę jej oszczędzać. Siły wracają, Leszek bierze mój plecak, dalsza droga do schronu to już prawie przyjemność.
 
Schron oblężony do granic możliwości, wszędzie ktoś siedzi, stoi, leży, śpi, tańczy, pije, przemieszcza się. Do tego sterty gratów pod sam sufit. Ma się wrażenie, że już choćby igły się tu nie wciśnie, a wciąż dochodzą nowi amatorzy sylwestrowania w Pięciu Stawach. Nic to, dzięki uprzejmości Leszka i Kasi znajdujemy dla siebie ciasny, ale przyjemny kącik w pokoju i spędzamy przemiły wieczór. Przy herbacie. Serio, nawet gorącej ;). Północ przeczekuję, zalegając na łóżku, bo jedyne, gdzie mi się chce iść, to spać. Czekam na powrót dziewczyn, które miały w sobie ewidentnie więcej energii i wyszły na to swoje „pole” (ja tam chodzę na dwór :P), no i herbatkujemy dalej. Niestety spać nie ma gdzie, więc, choć nie planowałam, idę jeszcze potańczyć. Taniec to średnio przypomina. Wreszcie upartujemy sobie miejscówkę. W wejściu pod męski prysznic. Zlegamy tam we trzy, bokiem, bo na plecach nie ma mowy, by się zmieścić, upchnięte jak te sardynki. 
 
Oczywiście pada mnóstwo fantastycznych komentarzy, w tym mój ulubiony: „O Jeeeezuuu, jak w Oświęcimiu…”.
 
Do godziny 6-tej, w czasie jakichś trzech godzin płytkiego snu drętwieje mi wszystko, co tylko może w ciele człowieka zdrętwieć. Nazajutrz prezentuję sobą stan agonalny. Mimo wszystko – sylwester był w dechę. 
 
I cóż, pasowałoby jeszcze coś napisać w ramach podsumowania. I pasowałoby być przy tym szczerym. Już w tej Kobylej Dolinie, która zostawiła mi rysę w psychice co najmniej tak głęboką, jak ta pod najwyższym szczytem naszego kraju ;), zastanawiałam się: „Jak ja kurde o tym opowiem???”. Zakładając oczywiście, że stamtąd wylezę. 
 
I czy w ogóle powinnam opowiadać? Przeliczyliśmy się, prawdę mówiąc. Zakładaliśmy wycieczkę na jakieś 8 godzin. Wyszło 12. Zakładaliśmy torowanie, ale nie braliśmy pod uwagę pogubienia. Błąkaliśmy się przez dwie i pół godziny. Przewidywaliśmy zmrok tuż pod Gładką Przełęczą, a ledwie udało nam się przed nim uciec z kosówek w miejscu, skąd na Gładką rypaliśmy jeszcze z dwie godziny, jak nie więcej. Zapasów starczyło. Sił w sumie też – jeszcze imprezowaliśmy później. Ale był moment zastanowienia, czy wystarczy ich na pewno. Daliśmy radę. Ale pochojrakowaliśmy trochę, jakby nie patrzeć. 
 
Do Hlińskiej zimą drugi raz raczej nie pójdę :P. Po innych ocienionych i zawianych zadupiach, w których na dodatek nigdy wcześniej nie byłam, też się raczej plątać nie będę. Natomiast skłamałabym mówiąc, że tej wyrypy żałuję, czy że się jej wstydzę. No bo jest właściwie trochę odwrotnie. Co nas nie zabije, uczyni nas silniejszymi, mawiają ;). 
 
Tekst i zdjęcia: Gosia, Tatry dla średniozaawansowanych

 

Tagi: Dolina Hlińska Dolina Pięciu Stawów Polskich Popradzki Staw relacja sylwester wycieczka


Powiązane artykuły