„Między nogami krzesła jest dużo miejsca” – szczegóły akcji TOPR w Jaskini Wielkiej Śnieżnej (OPIS)
Wracamy dziś do jednej z najtrudniejszych akcji ratunkowych w historii TOPR, jaka miała miejsce ponad dwa lata temu w Jaskini Wielkiej Śnieżnej.
Przypomnijmy, ratownicy próbowali wówczas dotrzeć do uwięzionych w trudnych partiach jaskini grotołazów, którym drogę ucieczki odcięła woda zalewając jeden z korytarzy. Przez wiele dni prowadzono prace mające na celu poszerzenie innego korytarza przy użyciu materiałów wybuchowych. Od początku było wiadomo, że ratownicy działać muszą w bardzo ciasnych przestrzeniach. Więcej szczegółów obrazujących całą sytuację znajdziemy w najnowszej książce autorstwa Beaty Sabały-Zielińskiej pt. „TOPR 2. Nie każdy wróci„, której fragmenty poniżej publikujemy:
„– Co znaczy „ciasne”? Powiem tak: między nogami krzesła jest dużo miejsca – mówi Jan Krzysztof (Naczelnik TOPR – przyp. red.).”
– „Ciasno” w jaskini znaczy tyle, że obwód rury, korytarzyka obejmuje całe ciało w taki sposób, że trudno się poruszać – tłumaczy Grzegorz Albrzykowski, grotołaz, ratownik strzałowy TOPR-u. – Trzeba dopiero „ułożyć” jakoś te kości w środku, licząc na to, że nic człowieka nie przytrzyma, bo wtedy robi się bardzo nieprzyjemnie. Są takie zaciski, w których należy mocno wciągnąć klatkę piersiową i mostek. Przechodzi się przez nie na maksymalnym wydechu. Najgorsze są rury, bo dodatkowo ściskają ramiona i miednicę. Poruszanie się w takiej ciasnocie to naprawdę spory wysiłek, bo oprócz rąk i nóg pracuje też korpus. Najbardziej czuć to po wyjściu z jaskini, gdy całe ciało zaczyna boleć, a siniaki pojawiają się w nietypowych miejscach, na przykład na łydkach, łokciach i żebrach.
– To są przestrzenie, gdzie oczywiście musi się zmieścić głowa, bo głowa nie podlega żadnemu modelowaniu, natomiast już dla klatki piersiowej i bioder jest bardzo wąsko – dodaje Andrzej Górka. – I to nie tylko kwestia przejścia punktowego zacisku, ale w przypadku tych najgorszych ciasnot, typu Magducha czy Samaria, mówimy o kilkudziesięciometrowych szczelinach, w których albo nie puszczają barki, albo nie puszczają biodra. Gdzieniegdzie konieczne jest zdjęcie z głowy kasku ze światłem, bo inaczej głowa się nie przeciśnie. Czy to daje do myślenia? To nie jest ciasnota typu niedomknięte drzwi. Tam są wielometrowe odcinki, w których poruszanie się wymaga umiejętności operowania całym ciałem. To nie jest zdolność wrodzona, tego trzeba się nauczyć. Osoby, które nie są obchodzone w jaskiniach, w takich miejscach po prostu utkną i tyle. Dlatego tą drogą od strony zalania poszli tylko ratownicy, którzy są grotołazami.”
– Na początku strzelaliśmy tylko tyle, żeby jak najszybciej dojść do uwięzionych – mówi Zbigniew Gruszka. – Założenie było takie: posuwamy się do przodu, nie patrząc na wygodę ani na kwestię ich transportu. To później. Najpierw musieliśmy do nich dotrzeć, doczołgać się, dopełznąć i zobaczyć, w jakim są stanie, pomóc im. Początek był straszny. Strzelaliśmy w niewyobrażalnie ciasnym miejscu. Tak ciasnym, że nie dało się mieć obu rąk z przodu. Wobec tego wczołgując się, trzeba było wiedzieć, co się chce zrobić, i robić to etapami. Założenie ładunku wymaga nawiercenia i przeczyszczenia otworu, włożenia ładunku, a potem uzbrojenia go. Wszystkie te czynności robi się dwoma rękami. Tam nie było na to szans.
Wyglądało to tak: wczołgiwałem się z wystawioną do przodu ręką, z przygotowaną już wiertarką Hilti, nawiercałem wszystko, co się tylko dało, wysuwałem się parę metrów do tyłu, do nieco szerszego miejsca, gdzie czekał kolega, który odbierał ode mnie wiertarkę i podawał kolejne potrzebne rzeczy, służące na przykład do przedmuchiwania otworów. I znowu wczołgiwałem się z ręką do przodu, przedmuchiwałem otwory, wyczołgiwałem się tyłem, oddawałem koledze narzędzia i brałem kolejne. I znowu wczołgiwałem się… itd. Wszystko robiliśmy jedną ręką! Nawet uzbrajanie ładunków. Mieliśmy naprawdę przerąbane.
– Każdy ma inną miarę ciasnoty, ale ja powiem tylko tyle: gdy doszedłem do najciaśniejszego miejsca, które dalej nie puszczało, i zacząłem wiercić pierwszy otwór, to nie byłem w stanie widzieć ostro rzeczy, które miałem przed sobą. Były tak blisko twarzy, że nie mogłem złapać ostrości – mówi Witold Cikowski. – My wiercimy otwory czterdziestocentymetrowej głębokości, z tym że najpierw nawiercamy skałę dwudziestocentymetrowym wiertełkiem, potem wkładamy trzydziestocentymetrowe, a na końcu dowiercamy do czterdziestu centymetrów. Tam było tak ciasno, że trzydziestocentymetrowego wiertła nie dało się założyć na wiertarkę, nie mówiąc o wprowadzeniu go do otworu. Dlatego po wywierceniu dwudziestu centymetrów najpierw do otworu wkładało się trzydziestocentymetrowe wiertło i dopiero na nie nakładało się wiertarkę. Dowiercało się kolejne dziesięć centymetrów, rozpinało wiertarkę, wyciągało wiertło, wsadzało kolejne, czterdziestocentymetrowe, na to wiertarka i znowu dziesięć centymetrów w skałę. I to wszystko na leżąco, w wilgotnej rurze, z zimnym cugiem. A my mokrzy, cienko ubrani, w jednej pozycji, napięci, bo trzeba tę wiertarkę docisnąć, wykonując ciałem dziwne ruchy. U mnie powodowało to skurcze mięśnia czworogłowego uda. Jak nie jednej, to drugiej nogi.
Raz w połowie wiercenia otworów wyczerpał mi się akumulator w wiertarce. Teoretycznie żaden problem: odpinasz akumulator, nakładasz nowy. Tyle że miałem go dwa metry za sobą, w worku, więc wyczołgałem się, wymacałem akumulator, wyciągnąłem go, ale w tej ciasnocie nie byłem w stanie go wymienić. Wiedziałem jednocześnie, że jak nie zrobię tego tutaj, to stracę mnóstwo czasu i sił, bo będę musiał wyczołgać się tyłem przez całą tę rurę, do chłopaków, żeby mi pomogli, a potem znowu tu się wczołgać. Co się nakombinowałem, żeby tego uniknąć! Wziąłem wiertarkę między kolana i rękami zacząłem to wszystko ruszać, dociskać, opukiwać, raz z jednej, raz z drugiej strony. Dobrą chwilę się mordowałem, zanim puściło, ale jednocześnie złapał mnie ogromny skurcz ud. I też nie byłem w stanie sobie pomóc. Powinienem się odgiąć w przeciwną stronę, żeby te mięśnie rozciągnąć, ale nie było tyle miejsca. Zacząłem więc tłuc pięścią po nogach, choć nawet to szło kiepsko, bo nie mogłem zrobić zamachu. Jakby tego było mało, pył z wiercenia otworów, który wirował, wchodził pod powieki i mieszając się ze łzami, robił nieprzyjemne mleczko, które później drapało w oczy, bo przecież to były drobinki kamieni. Zwykle tak się nie dzieje, ale tu, zwłaszcza na początku, mieliśmy po prostu twarze za blisko otworów.”
Kilka filmów z pracy ratowników w Jaskini Wielkiej Śnieżnej zobaczyć możecie TUTAJ.
Książkę „TOPR 2. Nie każdy wróci” zamówić można TUTAJ.