20 sty 2022

Lawina, w której życie stracił doświadczony ratownik górski – OPIS WYPADKU

Lawina, w której życie stracił doświadczony ratownik górski – OPIS WYPADKU
fot. www.hzs.sk

28 lutego 2019 roku ponad Doliną Białej Wody doszło do wypadku, który wstrząsnął środowiskiem górskim. Dziś zamieszczamy dokładną i przejmującą relację partnera tragicznie zmarłego ratownika.

 

W Wielkim Młynarzowym Żlebie zeszła tego dnia lawina, odrywając od ściany doświadczonego ratownika Horskiej Zachrannej Sluzby Romana Bancura, który zginął na miejscu. Jego partner Rasto Hatiar utknął w ścianie i miał dużo szczęścia, że uszedł z życiem. Po pewnym czasie zdecydował się na opisanie tych dramatycznych wydarzeń, poniżej pełna relacja zamieszczona za zgodą autora i przetłumaczona na język polski przez Jerzego Lekkiego:

„Czarny dzień w moim życiu. W czwartek 28 lutego 2019 około 10 podczas naszej wspólnej wycieczki w Młynarzowym Żlebie zginął mój najlepszy przyjaciel, zawodowy ratownik górski Roman Bancur.

Do tej pory wypowiadano się w mediach jedynie w moim imieniu i poza mną. Długo się zastanawiałem, czy w ogóle zajmować jakieś stanowisko, czy też pozostawić sprawę jedynie dla siebie i dla Romana bliskich. Jednak niedawno podczas pobytu w Norwegii zacząłem wieczorami pisać. Nie jestem pewien ale możliwe, że komuś pomoże to w planowaniu górskich wycieczek, także przy przechodzeniu Młynarzowego Żlebu. Opowiedzenie jak to się stało, wyciągnięcie tej historii na zewnątrz pomogło także mnie samemu.

Uprzedzam, że tekst jest dość długi, ale jeśli macie 15 minut oraz chęć wrócić do tego wydarzenia to przeczytajcie. Jeśli nie, to cieszcie się wiosną. Chciałbym jeszcze poprosić wszelakich samozwańczych znawców życia aby tego nie czytali i nie tracili czasu na swoje głupie komentarze.

Prawdziwa przyjaźń jest jak lina. Jest spleciona z mocnych nici wspólnych przeżyć, przygód, przyjemnych i mniej przyjemnych wydarzeń, z wzajemnej chemii. Rozerwać taki związek jest praktycznie niemożliwym. Jednak jest siła, która to może zrobić nagle i bez ostrzeżenia. Bez zgody przyjaciół przywiązanych do jej końców. Nigdy bym nie uwierzył, że naszej linie mogłoby się to przydarzyć. Siła, która jest silniejsza od nas, silniejsza od tej liny. Kiedy ona ruszy, nie można się jej przeciwstawić.

Miała to być kolejna nić, kolejne przeżycie dodane do naszej i tak już silnej i grubej liny. Roman już dawno planował tę wycieczkę. Nawet kiedyś z naszym wspólnym kolegą Vladem spróbował, ale wtedy z powody złych warunków nawet nie weszli do żlebu. Młynarzowy Żleb, 1000-metrowy kuluar biegnący z Doliny Białej Wody aż do przełęczy na prawo od Wielkiego Młynarza. Tura o której się mówi, że jako jedna z niewielu w Tatrach ma alpejski charakter. Technicznie niezbyt wymagający stromy żleb z kilkoma lodowymi fragmentami i kluczowym miejscem maksymalnie 3-go stopnia trudności w 2/3 drogi. Aby podnieść jeszcze wartość wycieczki postanowiliśmy wyjść z nartami i następnie zjechać na drugą stronę do Żabiej Doliny Białczańskiej. Od kilku dni panowała praktycznie wiosenna pogoda z ciepłymi, słonecznymi dniami i mroźnymi nocami. Pokrywa śnieżna w Tatrach była ustabilizowana. Stopień zagrożenia lawinowego wynosił rano I a po południu II. Na czwartek 28.02.2019 prognozy zapowiadały piękny, słoneczny dzień, choć nieco cieplejszy od poprzednich oraz silniejszy wiatr w wyższych partiach Tatr. Według dostępnych informacji warunki w żlebie były wyśmienite. W środę, czyli w przeddzień naszego wyjścia, grupa taterników bez problemu tamtędy przeszła. Nie chcieliśmy jednak niepotrzebnie ryzykować i postanowiliśmy, że noc ze środy na czwartek spędzimy na Łysej Polanie tak, aby w czwartek wcześnie rano rozpocząć wyjście i uniknąć ewentualnych popołudniowych lawin.

W czwartek 28.02 wyruszyliśmy o godzinie 5 z parkingu na Łysej Polanie. W dolinie był tzw. beton – twardy śnieg, wręcz lód. Szliśmy szybko. Dotarcie do początku żlebu zajęło nam godzinę i 45 minut. Roman po drodze zgubił swoją nową rękawicę. Miałem zapasowe, więc mu je pożyczyłem. Pogoda była wspaniała, bezwietrzna. Jedynie na graniach widać było wirujący śnieg więc przypuszczaliśmy, że tam wieje. W żlebie były widoczne wyraźne ślady po poprzednikach, prawdopodobnie z poprzedniego dnia. Mieliśmy więc łatwiej. Szliśmy do góry jak po schodach. Narty mieliśmy przypięte do plecaków. Lina i szpej na wypadek trudniejszych fragmentów były w plecakach. Warunki były znakomite. Twardy śnieg akurat na przednie zęby raków, w progach śniego-lód. Nie widzieliśmy potrzeby aby się wiązać. Szliśmy bardzo szybko i przed godziną 10, sądzę, że około 9.40 byliśmy w 2/3 żlebu, gdzie jest kluczowy miejsce – około 30-metrowy lód 2-3 stopnia trudności. Tutaj uzgodniliśmy, że się zwiążemy i będziemy się asekurować. Wyciąg prowadziłem ja. Nic wymagającego. Użyłem dwie śruby lodowe. Kiedy podchodziłem poczułem, że wiatr się trochę wzmaga i czasem sypią się na mnie małe pyłówki. Roman komentował to ze stanowiska. Wyciąg miał długość całej liny, jeszcze 15-20 metrów powyżej lodowego progu. Stwierdziłem, że warunki powyżej progu różnią się od tych w dolnej części żlebu – było więcej nawianego śniegu. Nie było dobrego miejsca na założenie stanowiska. Nade mną żleb się zwężał i był tam twardszy śnieg jednak niezbyt dobrej jakości. Udało mi się jednak zbudować stanowisko a jako zabezpieczenie użyłem moich dwóch dobrze osadzonych dziabek. Za mną zaczął iść Roman. Po krótkim czasie był przy mnie. Ponad nami teren był ewidentnie łatwy więc postanowiliśmy się rozwiązać i pójść dalej bez liny. Wcześniej przez cały czas linę w plecaku nosiłem ja, Roman zaś niósł szpej. Tak samo i teraz. Roman zwijał linę, ja zaś zacząłem likwidować stanowisko. Moje czekany pozostawały cały czas osadzone w śniegu. Podałem mu śruby. Wtem nastąpił pierwszy zaskakujący moment. Spadła na mnie mała lawinka z mokrego śniegu. Nie było to nic poważnego jednak odczułem uderzenie w nogi. Powiedziałem Romanowi abyśmy odeszli stąd jak najszybciej.

Roman miał już zwiniętą linę, znajdował się kawałek pode mną, nieco w prawo. Powiedział do mnie abym nie ściągał plecaka, że on mi włoży do niego linę. Podszedł do mnie od tyłu, otworzył plecak i zaczął wkładać linę. Stale trzymałem się dziabek i byłem w gotowości do dalszej drogi. Poganiałem go aby się pośpieszył, byłem już niecierpliwy. Nie wiem jakie były jego ostatnie słowa, ale coś w stylu typowych odzywek Romana „Wytrzymaj cholera”. To był moment. Kiedy zapinał plecak nagle przyszło uderzenie z góry. Instynktownie przywarłem do stoku aby zmniejszyć opór. Przeze mnie sypała się lawina z ciężkiego, grudkowatego śniegu. Napór był bardzo silny. Miałem wrażenie jakby ktoś sypał na mnie ciężarówkę pełną żwiru. Najwięcej czułem to na ramionach. Plecak, z którego wystawały narty, stawiał śniegowej masie wielki opór. Przez głowę przebiegła mi myśl, co się stało z Romanem. Przypuszczałem najgorsze. Wiedziałem, że nie był w dobrej pozycji. Nie wiem dokładnie jak długo mogło to trwać. Wydawało mi się, że strasznie długo ale mogło to być 20-30 sekund. Skupiłem się tylko na jednym – aby się utrzymać. Nie przypuszczałem, że dziabki wytrzymają. Nagle napór zmalał a potem całkiem ustał. Wstałem i odwróciłem się. Romana nie było.

Nie umiem słowami opisać uczucia jakie mną ogarnęło. Mieszanina smutku, zaskoczenia, strachu, niemocy, nadziei. Nie potrafię tego wysłowić. Nawet nie próbowałem wołać Romana. Jestem przecież realistą. Wiedziałem ile wyszliśmy – mieliśmy pod sobą 700-800 metrów bardzo stromego żlebu ze skalnymi i lodowymi progami i zwężeniami. Nic się w tym żlebie nie może zatrzymać. Wyciągnąłem telefon i wykręciłem 18300. Nie udało mi się jednak dodzwonić. Nie wiem, czy złapałem polski sygnał czy też wybrałem jakiś inny numer. Zaraz jednak zadzwoniłem do naszego wspólnego przyjaciela Petra Kováča, który był w tym czasie w Tatrach i z którym jako ostatnim rozmawialiśmy jeszcze poprzedniego wieczora. Powiedziałem mu, że spadła na nas lawina i zabrała Romana. Powiedział mi „Robisz sobie żarty?”. „Nie, nie robię” – odpowiedziałem, „Dzwoń do ratowników”.

Schowałem telefon. Uświadomiłem sobie, że plecak dziwnie wisi, jedna szelka była zerwana, plecak był otwarty jak konserwa, w środku był śnieg a lina zwisała luźno. Pode mną była wciśnięta w śnieg jedna dziabka Romana. Zapiąłem plecak i przypiąłem do niego dziabkę. Przez chwilę wołałem w dolinę chociaż wiedziałem, że nie otrzymam żadnej odpowiedzi. Wkrótce, już będąc w bezpieczniejszym miejscu, spróbowałem zadzwonić do Romana ale odezwał mi się sygnał niedostępności. Uświadomiłem sobie, że muszę się czym prędzej usunąć ze żlebu, byłem przecież stale na trasie ewentualnej kolejnej lawiny. Oczywiście moje postępowanie było pod wpływem stanu psychicznego, w jakim się znajdowałem. Miałem wielkie szczęście, że zaraz nie spadła kolejna lawina. Najpierw powinienem był się schować a dopiero potem dzwonić po ratowników. Czuć już było wyraźnie wiatr, wokół mnie wirował śnieg. Zacząłem trawersować żleb w lewo i nieco w dół aż do końca lewej części lodowego progu. Znalazłem miejsce pod skalną ścianką, gdzie byłem bezpieczny przed ewentualnymi kolejnymi lawinami. Ledwie kilka minut później spadła kolejna duża lawina, która by mnie prawdopodobnie zabrała. Spadała tylko kilka metrów ode mnie. Później leciały większe i mniejsze lawiny już ciągle w systematycznych odstępach – co 3-4 minuty. Wrócić do żlebu i nim wyjść do góry albo zejść byłoby praktycznie niemożliwe. Wcześniej czy później porwał by mnie któryś ze śnieżnych wodospadów. Wyciągnąłem telefon. Pomyślałem, że zadzwonię do kolegi Jana Kořínka, który może mieć akurat służbę jako ratownik lotniczy. Jano odebrał telefon i rzucił krótko: „Rasto szybko, mamy akcję w Białej Wodzie”. Odpowiedziałem mu, że chodzi o mnie i Romana Bancura, którego zabrała lawina i nie mam z nim kontaktu. Kazał mi zostać tam, gdzie jestem. Innej możliwości i tak nie miałem – tak mi się w tym momencie wydawało. Niemożliwym byłoby pójść żlebem a nade mną oraz na lewo była stroma skalna ścianka, która wydawała się nie do przejścia. Czekałem więc. Zacząłem się trząść, trochę od zimna, trochę od psychiki. Niedługo potem usłyszałem odgłos śmigła. Zobaczyłem, że helikopter zawisł nad początkiem żlebu. Potem zadzwonił do mnie Jano. Powiedział, że znaleźli Romana a mnie spróbują wyciągnąć. Wystarczył mi ton jego głosu. Nie musiałem pytać co się stało z Romanem. Już wiedziałem. Wiedziałem także co znaczy „spróbujemy”. Wiatr się stale wzmagał, niemożliwym byłoby lecieć po mnie w tych warunkach.

Czekałem kolejne minuty i godziny. Zadzwonili i powiedzieli mi, że w tych warunkach helikopter się do mnie nie zbliży. Spróbują jeszcze Polacy ale jest na to mała szansa. Jak się nie uda, zorganizują akcję pieszą. To będzie jednak trwało i muszę się przygotować na to, że dotrą do mnie najwcześniej wieczorem albo będę musiał biwakować całą noc. Niestety Polakom z powodu silnego wiatru nie udało się nawet zbliżyć do mnie. Oceniłem swoją sytuację. Nie wyglądała dobrze ale musiałem przecież coś zrobić. Nie wyobrażałem sobie spędzenia nocy w ścianie. Znałem też prognozę na piątek – miało być pogorszenie pogody. Miałem z sobą linę ale nie miałem żadnego szpeju. Szukałem jakiegoś skalnego zęba ale nie znalazłem nic co mogłoby służyć jako stanowisko zjazdowe. Gdybym zjechał choćby 20 metrów dostałbym się do zachodu, którym mógłbym dojść do sąsiedniego żlebu a nim spróbować się wydostać ze ściany. Byłem jednak bardzo nieporadny i lina mi spadła. I tak nie miałem jej jak użyć. Wiedziałem, że schodzenie Młynarzowym Żlebem przypomina rosyjską ruletkę. Jako jedyne rozwiązanie widziałem dostać się do sąsiedniego żlebu na lewo i spróbować nim zejść. Ewentualnie czekać, aż lawiny przestaną spadać wrócić na drogę i ją dokończyć w górę a następnie zejść na drugą stronę. Spojrzałem na ściankę. Wyglądała na trudną, ponadto nie wiedziałem co jest dalej. Mogłem się przecież zapchać i dojść do miejsca, skąd nie miałbym ruchu ani w górę ani w dół. Zmobilizowałem w sobie wszystkie psychiczne siły, jakie mi jeszcze zostały. Plecak z nartami i wszystkim innymi zostawiłem na miejscu pod ścianką. Zabrałem jedynie dziabki i postanowiłem spróbować. Powiedziałem sobie: „50 na 50, albo się uda albo…”. W plecaku miałem jeszcze aparat fotograficzny. Wręcz zmusiłem siebie aby go wyciągnąć i zabrać ze sobą. Miałem w nim zdjęcia z Romanem. Schowałem go pod kurtkę. Był dość duży i trochę mi zawadzał. Wszystko inne zostawiłem w plecaku. Zacząłem iść. Najpierw krótki skalno-trawiasty trawers w lewo. Bardzo nieprzyjemny odcinek. Byłem zupełnie roztrzęsiony i niepewny. Udało się przejść trawers. Nade mną było mikstowe zacięcie. Przeszedłem nim około 15-20 metrów w górę w prawo i dotarłem do trawiastej półki. Tam już było łatwiej ale ciągle poruszałem się w nieprzyjemnym terenie. Potem już całkiem łatwo przetrawersowałem w lewo i zobaczyłem pod sobą szeroki żleb. Również dość stromy ale znacznie mniej niż Młynarzowy. Był szerszy i bezpieczniejszy i nie spadały nim lawiny. Zacząłem stromo schodzić. Pomyślałem, że może uda mi się to przeżyć. Schodziłem szybko aż do miejsca, gdzie żleb łączył się z Młynarzowym w 1/3 ściany. Byłem więc znów w Młynarzowym Żlebie i schodziłem nim w dół.

Żleb był nie do poznania. Ciągnęły się w nim głębokie rynny utworzone przez masy spływającego śniegu. Nic w nim jednak nie spadało, przynajmniej na razie. Schodziłem. Pamiętałem, że w dolnej części czekają mnie dwa niebezpieczne progi ale wiedziałem, że są do przejścia także w dół. Byłem już przy pierwszym z nich. Odwróciłem się twarzą do stoku z wbitymi dziabkami, kiedy usłyszałem znajomy dźwięk. Spojrzałem w górę i zobaczyłem, że leci kolejny śnieżny wodospad. Na szczęście, jak spłoszone zwierze, zdążyłem uskoczyć w bok i przywrzeć do skalnej ściany. Obok mnie ciekła, jak lawa, śniegowa masa. Miała dostateczną prędkość i siłę aby ściągnąć mnie w dół. Chwilę stałem i czekałem co się będzie działo dalej. Spadły jeszcze jedna albo dwie mniejsze lawinki. Powiedziałem sobie, że rosyjska ruletka zaczęła działać ale jak będę miał szczęście zdążę przed następną. Fakt, że piszę ten artykuł jest dowodem na to, że mi się udało. Później już bezpiecznie zszedłem do samego dołu, aż do potoku wzdłuż którego prowadzi szlak turystyczny. W końcu byłem bezpieczny. Wejście do żlebu było całkowicie zmienione. Leżały zwały nowego, grudkowatego śniegu ze świeżych lawin. Trochę wyżej zobaczyłem złamaną nartę Romana. Zadzwoniłem do Jana, który mi obiecał, że przyleci po mnie śmigło i zawiezie mnie do leśniczówki w Białej Wodzie.

Od tego czasu upłynęły prawie dwa miesiące. Na linie wspólnej przyjaźni z Romanem zostałem tylko ja. Drugi koniec jest pusty. Prawdziwą przyjaźń buduje się latami. Wiele pojedynczych nici, które powoli się splatają i tworzą silny związek. Ale to nie wszystko. Jest potrzebna jeszcze chemia, która potrafi wszystkie te nici zlepić. Kiedy w końcu to osiągniesz to oznacza, że masz wielkie szczęście, bo masz prawdziwego przyjaciela. Masz o wiele więcej niż cokolwiek, co można wyrazić w pieniądzach czy majątku. Jednak umiesz to docenić dopiero wtedy, kiedy to stracisz.

Jednak życie toczy się dalej i innej możliwości jak pogodzić się z tym co się stało, pogodzić się z samym sobą, nie mamy. Każdy znajduje swój sposób. Ten mój jest taki, że chodzę w góry i będę chodził nadal. One nie są winne. To my, ludzie, stale ingerujemy w ich naturalne środowisko i wydaje się nam, że możemy wygrać. Dlaczego to robimy? Nie wiem. Może w ten sposób staramy się zintensyfikować poczucie, że żyjemy, a to poczucie jest w górach nie do opisania. Dobrowolnie stajemy się elementami jakiegoś górskiego równania, którego wynik może być różny. Także tym razem równanie to oferowało wiele rozwiązań, ale tylko jedno było poprawne. Mogliśmy dojść do końca drogi, zjechać na nartach na drugą stronę i skończyć na Łysej Polanie przy piwie. Pośmialibyśmy się i mieli wrażenie przeżycia kolejnej fajnej przygody. Tak mało zabrakło do takiego końca. Na szczęście w większości w górach nasza przygoda kończy się tym właściwym rozwiązaniem lecz często nawet nie przypuszczamy jak mało brakowało, aby stało się inaczej. Nie przypuszczamy, aż się coś nie wydarzy. Kiedyś trafiłem na ciekawą definicję przygody: Przygoda to jest wtopa, która kończy się dobrze. Teraz poznałem odwrotną stronę tej definicji: Wtopa, która kończy się źle jest tragedią.

Na pogrzebie Romana pewien człowiek, którego sobie bardzo cenię (szkolił Romana i mnie, kiedy jeszcze byliśmy ratownikami ochotnikami) powiedział: „Rasto, ludzie w górach ginęli i będą ginąć. Nic nie poradzisz.” Ma rację. Nie ma znaczenia czy jesteś górskim ratownikiem, doświadczonym taternikiem czy początkującym alpinistą. Poza wieloma innymi rzeczami potrzeba w górach szczęścia. Zwyczajnego szczęścia jak mówi w moim ostatnim filmie „Atrakcja na szczycie” Peter Hámor. Nie wiem co czeka mnie, co los dla mnie przygotował. Wiem za to, że nigdy Cię Przyjacielu nie zapomnę i zawsze będzie mi Ciebie brakować. Spróbuję tę naszą drogę przejść znów. Wierzę, że będę miał na tyle odwagi i że będzie przy mnie to najważniejsze – szczęście. A Ty to oglądaj i używaj sobie w tym swoim górskim niebie.

Cześć Twej pamięci Romanie Bancur.”

Tagi: Dolina Białej Wody HZS Młynarz ratownictwo relacja wypadek


Powiązane artykuły