09 sty 2015
Krywań na rześko, czyli o sztuce cierpienia
Zapraszamy na relację z zimowego wejścia na Krywań.
Autorką tekstu i części zdjęć jest Gosia, prowadząca blog Ruda z wyboru. Pozostałe zdjęcia wykonane zostały przez Adriana Jacha – Fotografia Górska oraz Janusza Dębińskiego – Tatry Zimą.
Na wyjazd „jakoś po świętach”, szykowałam się co najmniej od października. Nie wiedziałam dokładnie, gdzie, nie wiedziałam, z kim, wiedziałam jedno – pojadę. Po czym nadeszło magiczne „po świętach”, wyklarował się plan, ustaliło towarzystwo, a mnie naszły wątpliwości – czy w ogóle jechać.
Już samo zerknięcie na prognozę pogody wywoływało dreszcze. Bynajmniej nie emocji.
Hmmmm…
Kiedy ja w ogóle doświadczyłam takich mrozów? Ech, pierwszy rok studiów, Lublin, egzamin z filozofii, łezka w oku się kręci. Czekałam na autobus, potem jechałam nim, a elektroniczny wyświetlacz na którymś z budynków pokazywał bodaj -24. No, zimno było. A nie wiało. I świeciło słońce. Rok temu, marna zima, chyba coś momentami dobijało do -18. Ajć. Nieprzyjemnie szło się do pracy.
Hmmmmmmmmmmm…………….
Jak sobie w ogóle wyobrazić dwudziestoparostopniowe mrozy w górach? A może dać sobie spokój z wyobrażaniem i po prostu spróbować? A może dać sobie spokój i z wyobrażaniem i z próbowaniem, a zamiast tego zająć na parę dni strategiczne miejsce pod kocem i otoczyć świątecznym ciastem mamy? Hę…?
Hmmmmmmmmmmmmmmm???
Ja mam jakieś rozszczepienie osobowości, to pewne. Ta „normalna” (buhaha), „codzienna” ja, wolałaby raczej do rana być głodna, niż pójść parędziesiąt metrów do sklepu, w tego typu pogodę, po coś na kolację. Ta „górska”, cóż… grzecznie, choć opieszale i na ostatni moment ogarnęła zakupy, pakowanie i transport i wywiozła dupsko w Tatry. No, zahaczając jeszcze tym dupskiem o Kraków. Ogarniacie? Bo ja jakby nie bardzo.
Pomysłem na Krywań zarzuciłam zdaje się ja. Bo Janusz zbiera zimową WKT, ja zasadniczo nic nie zbieram, ale tak czysto „for fun” się czasem chętnie podepnę. A że raki na nogach miałam dawno, czekan w łapkach jeszcze dawniej, na początek pasowałoby polecieć czymś raczej prostym, co by się zimowo rozruszać i raz jeszcze sprawdzić, czy ja się w ogóle nadaję. Bo zawsze, jak dłużej posiedzę w domu, trochę wątpię.
Budzik ma zadzwonić chyba o drugiej, północ już dawno wybiła, a ja przecież nie śpię. Ja od trzech dni prawie nie śpię, NO BO GÓRY. Za dużo myślę, wiem. Wnerwiona sięgam po komórkę i gram w sapera, licząc, że mnie znuży. Działa. Przytykam głowę do poduszki. I chyba trochę śpię, co stwierdzam po tym, że dźwięk ustawionego na środek nocy alarmu jest dla mnie pewnym szokiem.
To jest istny horror. Obudzić się, gdy dopiero co się zasnęło. Wstać, rozruszać, mając w perspektywie całodzienny wysiłek i brak ochrony przed zimnem. Wyjść na mróz, choć ten krakowski, przy tym górskim, ku któremu zmierzamy, to jeszcze takie nawet ciepełko. To nie jest tak, że się wstaje i się frunie, że ciuchy się same naciągają, herbata sama zaparza w termosie i wskakuje do plecaka, a plecak robi radosne „hop” na plecy i w zasadzie, to sam się niesie, bo „jedziem w Tatry”. Oj nie.
Parę minut po trzeciej do samochodu ładuje się czworo popaprańców. O tym, co nas czeka rozmawiamy zdawkowo, żartem. Ktoś stwierdza, że sypie i że na Krywaniu pewnie też, co Tomasz podsumowuje krótkim: „Ale może odgarną, co?”.
Zmierzamy do parkingu przy Trzech Źródłach. Wprawdzie szlak stamtąd prowadzący przecina Wielki Żleb Krywański, no ale… my nie będziemy iść na wierzchołek szlakiem. Tylko granią.
Och nie, nie zatrzymujmy się juuuż, niech ten samochód jeszcze czas jakiś jedzie, objedźmy te Tatry dookoła, czy coś, nie wiem. Tu tak miło i ciepło i tak kołysze, że nawet trochę dosypiam. Aż tu nagle skręt, hamowanie, wyłączenie silnika. Ciężkie westchnięcia. Wysiadamy.
Termometr pokazuje -12 stopni, wyżej będzie zimniej. Tu, przy aucie pocieszamy się, że jeszcze nie ma takiej znowu tragedii. Choć ręce drętwieją prędziutko przy przepakowywaniu plecaka (tuż przed wyjściem przypominam sobie na przykład, że mam w nim śpiwór…). Nie ma co marudzić, nie przyjechaliśmy tu dla przyjemności. No, raz, dwa, czop, czop! Ruszamy!
Ciemno jeszcze jest, ale świta, dochodzi siódma. Na samym dole się gubimy, to już taka tradycja. W słowackich Tatrach się trzeba zgubić na początku szlaku, bo inaczej wypad się nie liczy. Gdy już odnajdujemy właściwą ścieżkę, napieramy nią żwawo, w równym tempie. I… hip hip hurra – robi nam się ciepło. Zaraz odstawiamy pierwsze przebieranki i ja sobie śmigam w softshellu nałożonym na cienką bluzę i bez rękawiczek. Do pewnego momentu tak będzie całkiem ok. Nie licząc oczywiście króciutkich przystanków – w ich trakcie będę niecierpliwie przytupywać ;).
Plan jest taki, żeby dojść do grani i tą granią wbić się na wierzchołek. Ja tu byłam poprzedniego lata, niby niedawno, ale że będę wracać zimą, to by mi do głowy wtedy nie przyszło. W związku z tym nie zawracałam jej sobie zapamiętywaniem topografii. Nie bardzo sobie więc tę grań wizualizowałam. Według mapy jednak, grań niewątpliwie tam występowała, a chłopaki zdawali się ogarniać temat (Adrian i Tomek też już tam byli i coś mi się widzi, że zapamiętali szczegóły terenu trochę lepiej niż ja). A zresztą. Myślę sobie – co tam taki Krywań. Latem w trzy godziny dziabnęłam. Teraz zima, wiadomo, ale nie ma tego śniegu tak znowu dużo, mróz zniechęca do postojów, pociśniemy prędziutko.
Lasem i kosówką idzie się – rzecz oczywista – bez większych emocji. Ot, sprawnie nabieramy wysokości. Im wyżej, tym większy przeciąg, zmieniam więc softshell na kurtkę. Gdzieś pod koniec kosówek szlak robi się oblodzony, toteż zbroimy się w raki, aby się nie ślizgać i nie musieć wyciągać ich dalej w – być może – trudniejszym terenie. Mijamy Niżnią Przehybę, opuszczamy szlak, zaczynając gramolić się na Przehybę Wyżnią.
Już dojście tutaj zajęło nam czas zdecydowanie przekraczający mapowy, sypki śnieg nie sprzyja prędkim krokom. Ale nic to, została nam grań, sama rozrywka. Pomiędzy Przehybami jest przełęcz. Taka dosyć bycza. Na niej zaś, a przede wszystkim trochę ponad nią, pizga tak, że kieleckie, to może podskoczyć. I ten wiatr w połączeniu z TAKIM mrozem, to jest apokalipsa. Tak ogólnie, to mi ciepło, wiecie, tułów, tyłek, nogi, cała reszta. Stopy i dłonie to tak na przemian – podmarzają do pewnego momentu, a potem, boleśnie pulsując, rozgrzewają się znowu. Naubierana jestem generalnie odpowiednio. Natomiast ryj, to mi tam nad tą przełęczą zamarza. Przykładam do niego rękawiczki, co niewiele daje, bo też są zimne. Tomek pożycza zapasowej kominiarki. Jest lepiej. A trochę wyżej przestaje tak wiać.
Bym zapomniała. Zrobiłam głupotę. W zasadzie nieszkodliwą, ale uprzykrzającą mi wędrówkę przez caluteńki dzień. Nie związałam włosów. A bo tak sobie rano pomyślałam, że pod czapką będzie mi wygodniej w rozpuszczonych i trochę cieplej, a zwiążę potem. Tymczasem potem było już za późno, gdyż pierwsze, co moje włosy zrobiły, to się oszroniły, a w chwilę później pokryły lodem i już się ich nie dało ani związać, ani upchać pod czapką, ani cokolwiek. Do momentu ubrania kominiarki jeszcze było to znośne, tyle że wyglądało tak, jak wyglądało i wzbudzało oczywiste komentarze. Naciągnięcie kominiarki spowodowało natomiast, iż od tamtej pory patrzyłam na świat nie tylko przez jej okienko, ale też przez – znacznie węższe – okienko własnych zamarzniętych włosów.
A wspominałam już, że przez cały prawie czas padał drobny śnieg? Jeśli nie, to już spieszę podzielić się uczuciem mieszanym – padał. I wsypywał się do środka plecaków. Milusio.
Tam, gdzie tak wiało i trochę powyżej, mieliśmy do przebycia wielgachną przestrzeń wypełnioną sporymi, w najwyższym stopniu niewygodnymi do pokonywania, głazami.
No i masz ci los, miało być ciekawie, a tu kamulce. I ja mam pierwszy kryzys. Wleczemy się po tych kamieniach, trochę ciężko mi się łapie oddech na wspomnianym już wietrze, ani tu ładnie, ani tu fajnie, a w ogóle to gdzie jest krzyż, przepraszam, szczyt?! Ohooo, będę marudzić. Na razie się trzymam, a postój wykorzystuję na usadzenie tyłka na plecaku, po uprzednim wykopaniu z niego jakiejś szamy. Jedzenie czegokolwiek w takiej temperaturze i stanie skupienia sprawia średnią przyjemność. Zwłaszcza w kominiarce. Ale pomaga. Z nowymi, ale nie jakimiś specjalnie imponującymi siłami, ruszam dalej.
Jeszcze trochę wkurzających głazów (to się tak lekko pisze, ale grzebaliśmy się przez nie co najmniej z godzinę) i zmienia się nieco charakter terenu. Przede wszystkim – odnotowujemy, że jesteśmy na grani, a nie na jakimś, za przeproszeniem, gołoborzu. Robi się trochę wąsko, obok wyrasta całkiem całkiem przepaść, a powyżej elegancko prezentują się oberwane zbocza. Idzie się wygodniej i zdecydowanie ciekawiej. Zmienia się też pogoda – jak najbardziej na korzyść. Nad nami od czasu do czasu błękit, pod nami kłębiące się morze chmur, robi się spektakularnie. Mamy farta, inne szczyty są tym morzem chmur zakryte. A my, jak to potem określił Adrian: smażing, leżing, plażing :D.
Fajnie się człapie tą Przehybą. Trudności jak najbardziej do ogarnięcia, interesująco i w ogóle. Co nie zmienia faktu, że trwa to w nieskończoność, bo każdy krok stanowi jednak niemały wysiłek. Wobec czego ja mam kryzys numer dwa, prawdziwie mi się nie chce, zwłaszcza, że ze szczytu się nie teleportujemy magicznie do auta, tylko trzeba będzie zejść. Tłumaczę sobie, że to już MUSI być niedaleko i jakoś idę. Aż w końcu widać krzyż :). Jest około godziny 13-tej, szliśmy zatem… 6 godzin.
Na wierzchołek dobijamy w świetlistej aurze, wokół nas wirują śnieżne drobinki, cudnie jest. Tylko zimno jak skurczybyk. Urządzamy krótką posiadówkę, coś podjadamy, grzejemy się herbatą. Wspólnego zdjęcia nam się robić nie chce. Chyba jedyne, co nam się chce, to być już w samochodzie. Albo jeszcze lepiej – w schronisku. Adrian nieopatrznie ściąga rękawiczkę na jakieś dwie minuty i odmraża sobie kciuka. Tak więc raczej nie popiknikujemy.
Nacieszamy się widokami i zastanawiamy, jakby tu zejść. Wspólnie dochodzimy do wniosku, że na drodze, którą wybraliśmy na podejście, było trochę stromo, toteż może byśmy spróbowali drugą granią, którą – no tak mniej więcej – wiedzie szlak. Tamtędy właśnie ruszamy i to nie jest dobra decyzja, bo idzie się beznadziejnie. Postanawiamy wrócić, a ponieważ trochę już zeszliśmy, a drugi raz jednego dnia nam się robić ataku szczytowego chyba nie chce, to tniemy na przełaj. I chcąc nie chcąc, przewalamy się przez ten Wielki Żleb Krywański w jego górnych partiach.
Średnio zabawnie. Nie ma tego śniegu dużo, ale wystarczy, żeby iść tak trochę z duszą na ramieniu. No nic, brniemy w odstępach i milczeniu przez te śnieżne pola, o wyciąganiu aparatu chyba nikt nie myśli. Wreszcie przewijamy się na „naszą” grań, już dobrze nam znaną Wyżnią Przehybę, nawet odnajdujemy swoje ślady i teraz już sprytniej schodzimy. Wcale nie jest tak stromo i źle, trzeba było od razu iść tędy.
Pogoda się znów kisi, albo to my wchodzimy w chmurę. Znów głazy, a w ich rejonie znów przełęczowy przeciąg. Kominiarka mi zamarzła i teraz tak nieszczególnie przed nim chroni. Chłopaki spoglądają na mnie z lekkim przerażeniem, bo podobno większą część twarzy mam takiego samego koloru, co kciuk Adriana na szczycie, czyli trupio-białą. Każę im mnie nie straszyć i czym prędzej spierniczam z tej wichury. Niżej wracają mi kolory.
Ach i mam sople na rzęsach. I tu następuje dialog:
– Chcesz zdjęcie?
– Nie chcę.
– Ej no, zrobię ci.
– <macham środkowym palcem>
– No wyślę ci potem, będziesz miała dla siebie, do własnego archiwum.
– No dobra.
Cztery dni później spędzam kilka godzin na krakowskim dworcu czekając na jakikolwiek środek transportu, którym dam radę się zabrać i widzę swoją uroczą foteczkę dobijającą do stu lajków na Tatromaniakach. Grrr :D.
Z ulgą odnotowujemy powrót na szlak i monotonnie, tacy raczej wycieńczeni, wleczemy się ku dołowi. Kosówka, ooo pojedyncze drzewa, to zaraz będzie las. Ooo las, jak dobrze, to już niedaleko.
Przy samochodzie znowu przepakowywanie i ładujemy się do niego wreszcie, absolutnie zniszczeni, po ponad 10 godzinach zimowych zmagań. Oczywiście od dawna jest już ciemno.
Ale ale, to nie koniec wyrypów na ten dzień, bo ja i Janusz mamy porezerwowane noclegi nad Popradzkim Stawem i jakoś się do tego Popradzkiego musimy dostać. Tomek dusza-człowiek, podwiózłby nas chętnie, ale tam wąsko, stromo, serpentyny, śniegi. Podwozi tyci tyci, tak odrobinę za parking. Gorąco dziękujemy, żegnamy się i dalej ciągniemy już na piechotę. Mój stan psychofizyczny domaga się zemsty. Najpierw się trzęsę z zimna, potem rozgrzewam, ale ledwo zipię, plecak ciąży, człapię jak jakaś pierdoła, ciągnę na oparach.
W końcu wparowujemy do schronu. Upału w pokoju może nie ma, ale nic to, jest turystyczna kuchnia w korytarzu, a w niej mikrofala i czajnik. Janusz podgrzewa kotlety z kanapek od Tomka, ja zadowalam się zupką chińską. Nigdy mi tak nic nie smakowało, jak ten złoty kurczak, serio. I popijana nim kanapka odmrożona na szybko na grzejniku. Dziko najedzeni zgadujemy się ze współlokatorami (Czesi chyba?), że oni też czają się na Wysoką nazajutrz. A potem udajemy do restauracji na dole na zasłużone piwko :). Tu mały minus dla Schronu nad Popradzkim, którym jestem ogólnie zachwycona – nie mają grzańca 🙁
Jeszcze jakaś refleksja na szybko na koniec. Było okropnie. Zwykle w górach zapominam o niedospaniu, tym razem nie zapomniałam choćby na moment. Mało powiedzieć, że było zimno. Było niewyobrażalnie zimno. Ruch męczył, a nawet najkrótsze postoje powodowały prawie natychmiastowe wprawianie ciała w drżenie. Właściwie, od momentu zatrzaśnięcia za sobą drzwi samochodu nie marzyłam o niczym innym, tylko o tym, by móc je znów otworzyć i wpełznąć do środka. Nic mi się tam na tym Krywaniu nie chciało, poza tym, aby już z niego zejść. A w żlebie to tak w ogóle straszyło.
Słowem – było bosssko!!! :))) Choć nie jestem w stanie tego zrozumieć, ani tym bardziej wyjaśnić… 🙂
Tekst: Gosia, Ruda z wyboru