„Trzeba być odpornym zarówno na zachwyt, jak i na krytykę” – rozmowa z Naczelnikiem TOPR Janem Krzysztofem
Jak bezpiecznie zimą poruszać się w górach? Kiedy raki, a kiedy raczki? Czy lepsze są buty za kostkę, czy podejściówki? Co jest najtrudniejsze w pracy ratownika TOPR? Skąd się wzięła tradycja, by osobom, które zginęły w górach przypinać gałązkę kosodrzewiny? Jan Krzysztof, naczelnik Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowania Ratunkowego w szczerej rozmowie z Jackiem Cegłą z portalu Tatromaniak.pl opowiada o kulisach swojej pracy. I nie tylko.
– Nie lubi pan słowa TOPR-owcy. Dlaczego?
– Z powodów językowych. Przecież na strażaków nie mówi się PSP-owcy. Jesteśmy ratownikami Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego.
– A bardziej podoba się Panu określenie Rycerze Błękitnego Krzyża, czy chłopaki z TOPR?
– Nazw można wymyślać wiele, słowotwórców i poetów w Polsce nie brakuje. Nam najbardziej odpowiada określenie ratownicy TOPR. Albo ratownicy tatrzańscy.
– I tego nazewnictwa będziemy się trzymać. Ilu członków zrzesza obecnie TOPR? Ilu z nich to ratownicy zawodowi, a ilu to ochotnicy?
– TOPR jest stowarzyszeniem, z ponad 110-letnią historią. Liczy obecnie 305 członków. Ratowników, z aktualnymi uprawnieniami, którzy spełniają wymogi ustawowe, jak i nasze wewnętrzne jest 190. Są to członkowie tzw. straży ratunkowej, tak się ich nazywa jeszcze od czasów Mariusza Zaruskiego, założyciela TOPR. To właśnie oni bezpośrednio działają, dyżurują, ratują. 43 spośród nich, włącznie ze mną, to ratownicy zawodowi.
– A ile kobiet ma obecnie uprawnienia do bycia ratownikiem?
– Wśród czynnych członków straży ratunkowej znajdują się obecnie dwie kobiety – Ewelina Wiercioch i Katarzyna Turzańska.
– Jestem ciekawy, ilu ratowników pochodzi z Podhala, a ilu z pozostałej części Polski?
– Nie prowadzimy takich statystyk. A można przyjąć, że procent jest taki sam, jak w czasach pierwszej drużyny Zaruskiego; mniej więcej jedna trzecia to osoby spoza Zakopanego. Trzeba jednak podkreślić, że część z tych osób przeprowadziła się z czasem do stolicy Podhala. Kiedyś mieliśmy nawet kolegów mieszkających na co dzień w Wiedniu, którzy przyjeżdżali do nas na dyżury.
– A jak to wygląda teraz? Który z ratowników ochotników ma najdalej w Tatry?
– Wydaje mi się, koledzy mieszkający w Warszawie. Inni ratownicy mieszkają w Krakowie, Tarnowie, na Śląsku…
– Panie Naczelniku, TOPR od początku swojego istnienia cieszy się opinią elitarnej służby. Jak się kieruje tak sporą grupą ludzi, podkreślmy to, o mocnych charakterach i różnych temperamentach?
– Wszyscy znamy się bardzo dobrze, również na gruncie prywatnym. Dlatego może łatwiej jest nam współpracować. Mamy również demokratyczne mechanizmy wyboru władz; ratownicy wybierają zarząd, a zarząd wybiera naczelnika. To, z czego jestem bardzo dumny, to fakt, że różnice w poglądach politycznych, czy religijnych, nie mają żadnego wpływu na to, jak nam się ze sobą współpracuje. W służbie, której zadaniem jest ratowanie życia ludzkiego, nie ma miejsca na żadne niesnaski.
– Pięknie to wszystko brzmi. Ale w każdej, nawet najlepszej rodzinie, zdarzają się czasem gorsze dni.
– To oczywiste, że nie wszyscy się kochamy. Każdy czasem ma gorszy dzień, czy gorszy rok.
– Dla typowego cepra ratownik TOPR to przykład superbohatera, a dla niektórych turystek obiekt westchnień. Domyślam się, że wiele osób zaczepia Was na szlaku, prosząc o pamiątkowe selfie?
– Mogę mówić tylko za siebie; od czasu do czasu turyści zaczepiają mnie w górach, prosząc o zdjęcie. Nie widzę w tym żadnego problemu, jeśli tylko oczywiście mam na to czas. Poza górami jestem temu niechętny. Media społecznościowe mają to do siebie, że kreują jakąś formę zachwytu, a z drugiej strony – potrafią generować hejt. Trzeba być odpornym, zarówno na komplementy i westchnienia, jak i na krytykę. Dotyczy to każdego człowieka, nie tylko ratownika TOPR. Staramy się wykonywać swoje obowiązki profesjonalnie, nie popadając przy tym w samozachwyt. Wszystko, co robimy, zawsze można zrobić lepiej. Popadanie w samouwielbienie z reguły źle się kończy.
– Co jest najtrudniejsze w pracy ratownika TOPR?
– Każdy ratownik, na poszczególnym etapie swojego rozwoju, ma różne zadania. Na początku najtrudniejsze jest to: czy uda mi się tam dotrzeć, czy będę tam szybko, czy moja kondycja jest wystarczająca. Później jest wejście w kolejny etap, kiedy zaczyna się zarządzać jakąś małą grupką. Tu najważniejsze jest podejmowanie odpowiedzialnych decyzji tak, by ryzyko było adekwatne do potrzeb. Kierownik dyżuru, czy kierownik akcji musi sam ocenić konkretną sytuację, by nie narazić bezpieczeństwa grupy. Co jeszcze sprawia kandydatom na ratownika najwięcej trudności? Statystycznie najwięcej osób oblewa egzaminy z narciarstwa, szczególnie w terenie poza trasami.
– Czy z pensji ratownika zawodowego da się godnie żyć?
– W ciągu ostatnich dwóch lat nasze wynagrodzenia trochę wzrosły. Nie są to jednak pensje w pełni satysfakcjonujące, ale nie urągają już kompetencjom ratowników. Trzeba wiedzieć, że średnik wiek ratowników zawodowych to 45-46 lat. Są to osoby, które mają rodziny na utrzymaniu. Poza górską pasją trzeba też zarabiać. Stąd wszyscy zawodowi ratownicy prowadzą dodatkową zawodową działalność. Włącznie ze mną.
– Oprócz świetnej kondycji, znajomości topografii Tatr i umiejętności technicznych ważna jest również mocna psychika. Czy ratownicy, do zadań których należy również transport zwłok, mogą liczyć na wsparcie psychologiczne?
– Nie prowadzimy żadnych, wstępnych badań psychologicznych. Natomiast podczas dwuletniego okresu przygotowawczego wszyscy kandydaci biorą udział w różnych akcjach, również tych z ofiarami śmiertelnymi. W górach często giną młodzi ludzie, rówieśnicy naszych ratowników. Dlatego każdy musi indywidualnie ocenić, jak sobie radzi z takimi sytuacjami. Na szczęście wypadki śmiertelne w Tatrach nie zdarzają się często, statystycznie około 15 w roku. Dla rodzin zmarłych jest to jednak niezwykle ważne, byśmy w sposób godny przetransportowali zwłoki z miejsca wypadku.
Od kilku lat prowadzimy, wspólnie z fachowcami, szkolenia poświęcone temu, jak radzić sobie ze stresem pourazowym. Proszę pamiętać, że oprócz wsparcia dla ratowników, uczymy również tego, jak należy postępować w kontaktach z rodzinami ofiar wypadków, czy też osobami, które w górach chcą popełnić samobójstwo. Specyfika naszej pracy polega na tym, że przejmujemy kompetencje wielu różnych służb, które działają na nizinach.
Oczywiście, każdy z ratowników, ma możliwość skorzystania z indywidualnej pomocy psychologicznej.
– Od kilku tygodni, głównie za względu na duże zagrożenie lawinowe, warunki w Tatrach były bardzo trudne. O czym należy bezwzględnie pamiętać przed wyjściem zimą w góry?
– Głównym problemem jest wybór nieadekwatnych do warunków celów górskich wycieczek. Jeszcze kilkanaście lat temu zmorą był brak na wyposażeniu sprzętu, typu raki, czy czekan. Dziś już ten sprzęt jest dość powszechny. Do czynienia mamy jednak z innym problemem, używaniem raczków zamiast raków. Chcę, żeby wybrzmiało to dobitnie: raczki nadają się do spacerów po dolinach, ale absolutnie nie należy ich używać podczas wyjść w strome góry. W tym roku najczęściej udzielaliśmy pomocy właśnie osobom, które miały na nogach raczki i były ubrane nieadekwatnie do warunków. Inna rzecz, że turyści często kupują sprzęt, którym nie potrafią się później posługiwać. Albo posługują się nim w niewłaściwy sposób.
– No właśnie, kiedy kilka tygodni temu byłem w Tatrach, na szlaku, podczas podejść i zejść, wielokrotnie mijałem osoby z czekanem przytroczonym do plecaka…
– I pewnie szły z kijami jak prawdziwi himalaiści. Powtórzę jeszcze raz: raki i czekan pomagają tylko wtedy, gdy potrafimy się nimi posługiwać. O raki bardzo łatwo jest się potknąć, można nimi również zahaczyć o nogawkę spodni. Jeśli chodzi o czekan, to trzeba pamiętać, że czasu na zareagowanie na stromym i twardym podłożu jest bardzo mało, czasami jest to jedna szansa, by w pierwszej fazie udało się wyhamować upadek. Nie zapominajmy o tym, że takie wypadki zdarzają się nawet najlepszym. Jeżeli jednak wcześniej nie poćwiczyliśmy, ryzyko jest dużo większe.
– Może każdy, kto planuje zimą wyjść w górne partie Tatr, powinien odbyć wcześniej kurs turystyki zimowej? Sam, kilka lat temu, zapisałem się na takie szkolenie, prowadzone zresztą przez pana kolegę Jędrka Chrobaka.
– My zawsze polecamy tego typu szkolenia, ale jednocześnie apelujemy o to, by dobrze wybierać tych, którzy nas uczą. Często tego typu kursy organizują osoby, które nie mają odpowiednich kompetencji, można powiedzieć, że są przebrani za ludzi gór. A złe szkolenie jest gorsze niż jego brak. Teraz jest tak, że jeśli ktoś spełnia wymogi prawne, może sobie otworzyć szkółkę i nazwać ją, dajmy na to „Giewont”, wykreować swoich pracowników na najlepszych instruktorów świata i dać ogłoszenie typu: zapraszamy was na jednodniowe szkolenie, na których nauczymy Was turystyki zimowej, ratownictwa lawinowego i szybkiego jeżdżenia na nartach. Do ofert tego typu należy podchodzić krytycznie. Ale żeby była jasność; bardzo zachęcam do uczestnictwa w sprawdzonych kursach, organizowanych przez profesjonalistów. Pamiętajmy, że doświadczenia zimowe, przeniesione z Beskidów, czy nawet Sudetów, są w Tatrach niewystarczające.
– Dobre buty, kilka warstw odzieży, a do tego raki, czekan i lawinowe ABC. Co jeszcze powinnyśmy zabrać ze sobą wybierając się na ambitniejsze, zimowe wycieczki?
– Czołówkę, apteczkę, naładowany telefon, mapę i kompas – oczywiście konieczna jest umiejętność posługiwania się nim. Okulary przeciwsłoneczne. Bardzo ważny jest także koc termiczny, ale nie taka najcieńsza folia. Taki dobry koc może zajmuje więcej miejsca w plecaku, ale ma parametry ciepłego śpiwora. Warto mieć także ze sobą zapalniczkę. Czasem, w walce o życie, trzeba rozpalić ognisko. I nie mam tu na myśli rozpalania ognisk dla zabawy, bo tego oczywiście w Tatrach robić nie można. Obowiązkowo termos z gorącym napojem – na przykład herbatą posłodzoną miodem. Pamiętajmy o tym, żebyśmy pili. Zimą nie odczuwamy takiej potrzeby uzupełniania płynów, jak latem. A proszę mi wierzyć, że odwodnienie następuje równie szybko, a nawet szybciej niż w cieplejszych miesiącach.
– Co wybierają wyziębieni turyści, do których docieracie podczas akcji ratunkowych: koniak, czy gorącą herbatę?
– Koniaku nigdy nie proponujemy, a to dlatego, że przy wychłodzeniu organizmu alkohol nie pomaga, a wręcz szkodzi. Rozszerza naczynia krwionośne, powodując jeszcze szybszą utratę ciepła. Alkohol daje fałszywe poczucie, że jest nam cieplej. Jeżeli herbata z wiśniówką, czy rumem, to tylko w schronisku, kiedy jesteśmy już bezpieczni i nigdzie dalej się nie wybieramy. My proponujemy tylko gorącą herbatę i energetyczne jedzenie, jeśli oczywiście turysta jest w stanie samodzielne jeść, bo z tym też różnie bywa.
– Jakie są pierwsze objawy wychłodzenia organizmu, kiedy powinna się nam zapalić czerwona lampka?
– Pierwszym, niepokojącym symptomem, świadczącym o tym, że organizm zaczyna się bronić, są dreszcze. Dopóki zapasy energetyczne organizmu na to pozwalają, te dreszcze są bardzo skuteczne w walce z postępującym wychłodzeniem. Bardzo niepokojące jest postępujące wychłodzenie, które powoduje wstrzymanie tych dreszczy. Wtedy sytuacja staje się już bardzo poważna. Pojawia się apatia i brak walki o przeżycie. Do wychłodzenia może dojść nie tylko zimą. Może się pojawić o każdej porze roku podczas załamania pogody, przemoczenia, czy silnego wiatru. Dlatego tak ważna jest właściwa odzież.
– Jakie trasy poleciłby Pan zimą mniej doświadczonym turystom?
– Najważniejsza jest umiejętność rozpoznawania ryzyka. Nie należy się sugerować tylko i wyłącznie komunikatami lawinowymi. Czasem bywa tak, że przy lawinowej trójce są miejsca gwarantujące bezpieczną aktywność górską, pod warunkiem, że mamy dużą wiedzę. Z drugiej strony są miejsca, gdzie przy pierwszym stopniu nie powinnyśmy się tam znaleźć, bo będzie to już przekroczenie tego akceptowalnego ryzyka.
Na początek polecałbym spacery dolinami. Ewentualnie szlaki reglowe: Gęsia Szyja, Sarnia Skała, Nosal, czy Łysanki. Tutaj akurat sprawdzą się raczki i kijki. Na Halę Gąsienicową od Brzezin możemy iść nawet, gdy się pojawił piąty stopień zagrożenia.
– Jak reagujecie na widok turystów w letnim obuwiu, którzy zimą wybierają się w Tatry Wysokie?
– Na szczęście, z roku na rok, świadomość turystów wzrasta, coraz więcej osób dba o swoje bezpieczeństwo. Dostępność sprzętu na rynku sprzyja coraz lepszemu wyposażeniu. Ale zdarzają się wyjątki. Kilkadziesiąt lat temu mieliśmy przypadek, że jeden z turystów, żeby nie zamoczyć swoich letnich butów, założył na nie woreczki foliowe. Jak łatwo przewidzieć, skończyło się to dla niego tragicznie.
– Śmiercią?
– Niestety tak.
– Skąd się wzięła tradycja, by osobom, które zginęły w górach przypinać gałązkę kosodrzewiny?
– Ja mogę przekazać to, co sam słyszałem. Otóż w pierwszych latach działalności TOPR bardzo często ciała ofiar transportowane były zaprzęgami konnymi. I te fury wyściełane były właśnie kosówką. Dziś transport wygląda już zupełnie inaczej, ale tradycja pożegnania osób, które straciły życie w Tatrach pozostała. I uważam, że warto ją kultywować.
– Czy Pana zdaniem zakup drugiego śmigła poprawiłby bezpieczeństwo w Tatrach?
– Nie ma takiej potrzeby. Zasięg naszego śmigłowca jest bardzo duży. Nawet, jeśli dojdzie do kilku wypadków równocześnie, możemy się szybko przemieszczać. Oczywiście, że można mieć dwa, a nawet trzy śmigłowce, ale koszty ich utrzymania byłyby ogromne i nieadekwatne do potrzeb. O ile, jeszcze kilka lat temu wylataliśmy w skali roku jakieś 120 godzin, to teraz jest to 230-250 godzin. Trzeba wiedzieć, że „Sokół” musi przechodzić techniczne, roczne przeglądy po 300 wylatanych godzinach lub po roku. Dopóki więc nie osiągniemy tych 300 godzin rocznie zakup drugiego śmigłowca nie ma uzasadnienia. Utrzymanie jednego i tak jest już dla nas dużym problemem. Ale w najbliższych czasach czeka nas pewnie wymiana śmigłowca.
– Pytanie od Czytelnika Tatromaniaka: odwieczny dylemat, jakie buty w Tatry?
– Adekwatne do panujących warunków. Nie da się w jednych butach chodzić przez cały rok, nie ma obuwia uniwersalnego. Latem chodzimy w butach letnich, niskich, zimą – w butach zimowych.
– Wśród wielu turystów wciąż pokutuje stereotyp, że jeśli buty w Tatry, to tylko za kostkę.
– To są przyzwyczajenia sprzed kilkudziesięciu lat. Ja zawsze, kiedy tylko mogę, zakładam buty podejściowe. Oczywiście jest to obuwie górskie, z odpowiednią, przyczepną podeszwą. Mam wrażenie, że kostka w takich butach lepiej pracuje niż w przypadku „zabetonowania” jej butem z wysoką cholewką.
– Kolejne pytanie od internauty: czy TOPR rozważa organizację dni otwartych w swojej bazie, na przykład raz na kwartał? Na pewno byłoby wielu chętnych z dziećmi, być może takie działania miałyby wymiar edukacyjny i w przyszłości byłoby mniej wypadków?
– Kiedyś, raz w roku, latem, organizowaliśmy takie otwarte dni, ale to zawsze kończyło się dla nas problemami. A to dlatego, że często wzywano nas na pomoc, musieliśmy zostawić tych ludzi i ruszyć na akcję. Nie mamy takiego potencjału i możliwości, by tym się zajmować. Obecność kilku tysięcy osób dezorganizowała nam pracę. Ubolewamy nad tym, ale musieliśmy z tego zrezygnować.
– Czy poza codzienną współpracą utrzymujecie jakieś bliskie kontakty z Waszymi słowackimi odpowiednikami, czyli ratownikami HZS?
– Oczywiste jest, że wymieniamy się informacjami dotyczącymi warunków w górach i uczestniczymy we wspólnych akcjach. Zawsze się zastanawiamy, w jaki sposób możemy sobie pomoc. Za tym idą też kontakty prywatne. Wśród słowackich ratowników mam wielu bliskich przyjaciół, czasem się spotykamy z całymi rodzinami, czasem towarzysko w górach, a czasem przy symbolicznym piwku.
– Jakie jest Pana ulubione miejsce w Tatrach?
– Nie mogę powiedzieć, bo będą tam chodzić (śmiech). Ale tak zupełnie serio wybieram miejsca, gdzie jest mało ludzi, np. Pańszczycę. Choć w tej chwili mówienie, że są miejsca w Tatrach, gdzie nie ma turystów, jest lekką przesadą. Nie ukrywam, że dla przyjemności coraz częściej chodzę po Tatrach Słowackich.
– Poza spędzaniem czasu wolnego w górach ma Pan też na pewno inne zainteresowania.
– Bardzo lubię czytać książki.
– Domyślam się, że o tematyce górskiej?
– Nie. Najczęściej czytam kryminały i literaturę popularnonaukową. Moim zdaniem mało jest wybitnych książek górskich. Mimo że opowiadają o wybitnych ludziach.
– A ma pan czas, żeby pójść np. z rodziną do kina?
– Ja i moja żona intensywnie pracujemy. Nie pamiętam, szczerze mówiąc, kiedy ostatnio byliśmy w kinie. Ale to nie oznacza, że nie oglądamy razem filmów na innych, dostępnych platformach.
– To jaki jest Pana ulubiony serial?
– Klasyka gatunku. „Gra o tron”.
– Znakomity wybór.
– Ja oglądam takie seriale, żeby trochę odetchnąć. I nie będę oglądał filmów górskich, bo mam dużo tego na co dzień.
– W pracy ratowników TOPR zdarzają się też pewnie humorystyczne sytuacje. Jest taka, która szczególnie utkwiła Panu w pamięci?
– To, co było naprawdę śmieszne, nie nadaje się do publikacji (śmiech). Ale tak już na serio, my takich zabawnych sytuacji zbyt często nie mamy. Oczywiście później możemy różnie na to patrzeć, jak się wszystko dobrze skończy, ale każda sytuacja – dopóki wszyscy nie jesteśmy bezpieczni – jest bardzo poważna. Ostatnio wyświetlił mi się taki rysunek Andrzeja Mleczki – widać na nim samochód spadający w przepaść, a siedzący w aucie mężczyzna mówi do kobiety: zobaczysz, za rok będziemy się z tego śmiali.
– Pytanie na koniec: nie ma Pan wrażenia, że ludzie czasem uciekają w góry od różnych problemów?
– Jeżeli uciekają, by odpocząć, to w porządku. Nie ma lepszego resetu niż kontakt z naturą i przyrodą. Natomiast jeśli ta górska aktywność ma przykryć problemy, które mamy na nizinach, to nie jest to właściwa droga.
– Panie Naczelniku, pięknie dziękuję za poświęcony czas i szczerą rozmowę. Czego mógłbym życzyć Panu i wszystkim ratownikom TOPR?
– Żeby wszystkie nasze działania skończyły się szczęśliwie. I żebyśmy uratowali wszystkich, których możemy uratować.
Rozmawiał Jacek Cegła