To były ostatnie chwile sosny na Sokolicy. Co dokładnie się tam wydarzyło? (RELACJA POSZKODOWANEJ)
Zamieszczamy relację osoby, która potrzebowała ratunku na szczycie Sokolicy. To podczas tej akcji ucierpiała słynna sosna, będąca symbolem Pienin.
Opisywane zdarzenia miały miejsce we wrześniu 2018 roku, czyli już ponad 3 lata temu. Mimo to na stałe zapisały się w pamięci miłośników gór w naszym kraju, którzy żałowali zniszczenia słynnej sosny rosnącej na szczycie Sokolicy. Ucierpiała ona na skutek silnego podmuchu spowodowanego przez śmigłowiec TOPR, który został wezwany do pilnej pomocy turystce. Wówczas większość internautów skupiała się na samym drzewku, nie zaś na osobie poszkodowanej. Tym bardziej warto poznać obraz całej sytuacji widziany jej oczami. Poniżej pełna relacja.
„6 września 2018 roku udałam się wraz z towarzyszem górskich podróży na malowniczy szczyt Pienin – Sokolicę. Oboje byliśmy dobrze przygotowani – na nogach górskie buty, wygodny strój, ochrona na głowę, przekąski i woda w plecaku. Pogoda była słoneczna i zwyczajnie stworzona do górskich wędrówek. Na sam szczyt dotarliśmy dosyć szybko – w 40 minut od momentu przeprawy przez Dunajec. Mój towarzysz oddalił się na chwilę by zrobić zdjęcie przepięknej karłowatej sośnie na szczycie Sokolicy, wtedy wydarzył się wypadek.
Od kilku lat byłam diagnozowana z powodu utraty świadomości o rożnym przebiegu – czasami z objawami zwiastującymi, a czasami zupełnie bez żadnych zwiastunów. Tym razem sytuacja miała dramatyczny przebieg. Nie wiedzieć czemu, nagle opierając się o barierkę na szczycie straciłam przytomność i bezwiednie spadłam w dół, uderzając głową o skały. W tamtym momencie nie czułam zupełnie nic poza: ciszą – prawdopodobnie w momencie utraty przytomności i ciepłem na twarzy – przez sączącą się zewsząd krew. Moment przebudzenia to ogromny strach – widziałam spanikowanego towarzysza i jego zakrwawione do łokci ręce, dwójkę młodych ludzi obok, którzy próbowali nawiązać ze mną kontakt, emerytowanego ratownika TOPR, który przypadkiem znalazł się w pobliżu, pracownik parku, który wezwał pomoc i niestety – tłum gapiów, szukających sensacji z telefonami w ręku. Na szczycie z zakrwawioną twarzą (pęknięty łuk brwiowy, złamany nos, liczne pęknięcia skóry), totalnym – prawdopodobnie psychicznym paraliżem ciała, umykającą i powracającą świadomością oraz towarzyszącą myślą „nie zdążę pożegnać bliskich”, spędziłam około 30-40 minut, w międzyczasie pojawił się krwotok z nosa i ponowne próby nawiązywania kontaktu poprzez młodą turystkę.
Po tym czasie przybyli ratownicy GOPR, jadąc na kładach na górę. Szybko zaopatrzyli rany i zdecydowali o wezwaniu śmigłowca ze względu na zmienny stan przytomności i otwarty uraz głowy. Śmigłowiec przyleciał około 10 minut później, znów wzbudzając sensację wśród tłumu gapiów. W momencie nadlatywania ratowników, jedna z ratowniczek GOPR, widząc moje przerażenie i łzy – chwyciła mnie za rękę. Niewiele, ale TAK wiele w tamtym momencie. Śmigłowiec zawisnął, pozwalając ratownikom na wykonanie desantu i ponownie odleciał. Zostałam zapakowana w nosze i wciągnięta do góry przy kolejnym pojawieniu się śmigłowca. Momentu lotu nie pamiętam, być może to stres i strach, być może przeszywający ból głowy lub zwyczajnie – mechanizm wyparcia. Po przylocie do szpitala w Nowym Targu zostałam zaopatrzona, zszyta na twarzy, zbadana pod kątem neurologicznym i obrazowo. Poza złamanym nosem, kilkunastoma szwami na twarzy i głowie i okrutnym bólem głowy – nie wydarzyło się nic co mogłoby zagrażać mojemu życiu. Miałam szczęście, ale jedynie w tamtym momencie. W szpitalu dowiedziałam się kolejnej druzgocącej rzeczy.
Podczas pierwszego desantu ratowników podmuch wirnika uszkodził górną gałąź karłowatej, 500-letniej sosny, symbolu Pienin, znaku rozpoznawczego całego Krościenka, pomniku przyrody. Dla ratowania życia ludzkiego sosna „przestała istnieć”. Z tego powodu liczne strony informacyjne, fora internetowe zaczęły opisywać wypadek, opłakując symbol Pienin – co doskonale rozumiem, ale i nie zważając na ludzkie życie, którego ratowanie w tamtym momencie było kluczowe. Te informacje, w dużej części mijające się z prawdą to był jedynie wierzchołek „góry lodowej”. Kierowana ciekawością zaczęłam, będąc jeszcze w szpitalu przeszukiwać fora internetowe, w poszukiwaniu komentarzy, opinii „ekspertów”. To był horror. Komentarze pokroju „głupia idiotka w klapkach”, „nieodpowiedzialna, nieprzygotowana gówniara”, po „mogła tam zdechnąć”, „mogła spaść do Dunajca i się utopić”. Tu poprzestanę podawania przykładów, a było ich wiele. Konkluzją wypadku w łagodnej wersji było stwierdzenie – no przecież dziewczynie „nic” się nie stało. To była prawda, która została potwierdzona po kilku dniach wyjścia od szpitala, której nie dało się potwierdzić na szczycie, na którą nic w momencie wypadku nie wskazywało.
Jedno z ostatnich zdjęć sosny na Sokolicy w takim kształcie, wykonane tuż przed wypadkiem
Dziś jestem zdrowa, rozważna, szczęśliwa że mogłam wrócić w góry, ale i bogata o pewne doświadczenie „hejtu” i nieprzemyślanego oceniania sytuacji bez jakiegokolwiek doświadczenia i wiedzy. Apeluję z perspektywy „poszkodowanej”, opisywanej przez niektórych mianem „winnej” – tak zwyczajnie po ludzku nie można. Słowem człowiek może zostać poraniony o wiele bardziej nic odłamkiem skały, przecinającej jego skórę na szczycie góry.
Jednocześnie jestem wdzięczna za 3 Anioły, które pojawiły się na miejscu wypadku i bezinteresownie udzielały mi pomocy. Próbowałam odnaleźć te osoby, niestety bezskutecznie. Zostaniecie w mojej pamięci na zawsze. Wyrażam również dozgonną wdzięczność i ogromny szacunek dla ratowników górskich GOPR i TOPR. Wartość Waszej pracy była i pozostanie nieoceniona.”