10 lis 2014
Rysy w listopadzie, czyli sprawdzian przed zimą – relacja i zdjęcia
Wejście na najwyższy szczyt Polski w listopadzie może być dobrym sprawdzianem przed próbą zdobycia go zimą. Tak też miało być w przypadku Autorki poniższego tekstu, Renaty Mrowińskiej, która zechciała podzielić się wrażeniami z odbytej kilka dni temu wyprawy.
Drugim naszym listopadowym wypadem było „zimowe” wejście na Rysy. Zimowe piszę w cudzysłowie, bo rzeczywiście śniegu jest sporo (miejscami po kolana) jest lekki przymrozek, oblodzone fragmenty, ale z drugiej strony nie ma go tyle, żeby mówić o zagrożeniu lawinowym i jest dobrze zwarty, a miejscami wystaje sucha skała i trawa, można spokojnie odnaleźć szlak i przede wszystkim widać jeszcze łańcuchy i można „po nich” iść. Przygotowując się do tej wyprawy czytałam relacje z listopadowego wejścia na Rysy i często padało tam stwierdzenie, że jest to idealna rozgrzewka przed zimą – rzeczywiście coś w tym jest. Dla mnie to była nie tyle rozgrzewka co sprawdzian kondycji i mimo, że bez problemu weszłam i zeszłam o własnych siłach to jednak sprawdzian wykazał, że muszę popracować nad siłą i kondycją jeśli chcę się tam wybrać zimą. Moje tempo wędrówki jest zdecydowanie za małe na krótkie zimowe dni.
Wejście na Rysy nie należy do super-trudnych technicznie, nie polecam go osobom niedoświadczonym w chodzeniu po górach i nie obytych z dużymi wysokościami. Ale jeśli chodzisz po górach, to ta wyprawa jest dla Ciebie! Musisz tylko pamiętać, że podejście, a szczególnie wejście w dobrym tempie wymaga dobrej kondycji. Droga na Rysy z Morskiego Oka oznacza 1104 metry różnicy wzniesień. Morskie Oko: 1395 m, Czarny Staw pod Rysami: 1580 m, Rysy: 2499 m n.p.m. Wejście na Rysy orientacyjnie zajmuje 3 h 50 minut, ale w zależności od źródła (mapy, przewodniki) może się różnić. Pamiętaj, że czas w przewodnikach jest uśredniony, więc jeśli masz dobrą kondycję i nie robisz przerw, może zająć Ci mniej czasu, jeśli musisz przystawać i odpoczywać – wyjdź wcześniej ze schroniska i dobrze zaplanuj wyprawę, żeby wracać przez zmrokiem. Tempo wędrówki jest ważne, szczególnie w krótkie dni, ale jeśli nie czujesz się pewnie, lepiej iść ostrożnie, niż szybko!
Ale zacznijmy od początku. Przed wyprawą dokładnie liczymy orientacyjny czas wędrówki wg. oznaczeń na mapie plus dodajemy kilka krótkich restów. Chcemy tak zaplanować czas, żeby zdążyć przed zmrokiem. Naszą bazą jest Schronisko Roztoka więc potrzebujemy dwóch godzin więcej na dotarcie do Morskiego Oka. Idziemy w nocy, ale drogę umilają nam świecące gwiazdeczki. Na zdjęciu poniżej tatry nocą.
Wstajemy o 3ciej w nocy i po zjedzeniu kalorycznego śniadania (płatki owsiane, gryczane i żytnie pieczone z miodem i orzechami plus „Mleczny start” – dużą dawka węglowodanów, zdrowy tłuszcz, trochę za mało białka) ruszamy z latarkami w las. Ja oczywiście rozglądam się za misiami, i gnam co prędzej przed siebie, żeby nawiać zanim mnie jakiś zauważy. Oczywiście wiem, że miśki powinny już spać, ale nigdy nie wiadomo! Może przez to, a może dzięki temu, że z kijkami po asfalcie idzie się w rytm bardzo szybko, ta planowana na 2h trasa zajmuje nam 40 minut mniej.
W Morskim Oku panuje jeszcze mrok, a wejście na teren schroniska przegrodzone jest dziwnymi taśmami (widać je na zdjęciu między prawą ścianą budynku a barierkami – wiecie co to?)- podejrzewamy, że mogą to być przewody z prądem na grasuje zwierzynę, więc ostrożnie je obchodzimy i robimy pierwszego resta na podwórku. Ja próbuję zrobić kilka zdjęć szarych szczytów przed wschodem słońca ale dla aparatu taka ilość światła to jeszcze mrok, a nie mam ze sobą statywu bo po pierwszym dniu wyprawy mam dość dźwignia. Na zdjęciu Morskie Oko tuż przed pojawieniem się pierwszych promieni wschodu słońca. Krajobraz jest szary, jest chłodno, a kamienie są śliskie od szronu.
Wreszcie niebo zaczyna się rozjaśniać i gdy wędrujemy 15-minutowym odcinkiem wokół Morskiego Oka, na Miedzianych pojawiają się pierwsze pomarańczowe promienie wchodzącego słońca.
Szlak jest oblodzony więc musimy przerwać marsz i założyć raki. W sumie tracimy na to prawie 20 minut, ja korzystam z przerwy i robię zdjęcia. Ochoczo ruszamy dalej – w rakach idzie nam znacznie lepiej – pazury kuszą lód i pięknie czepiają się podłoża. Niestety za chwilę mamy suche kamienie i tu idzie się bardzo niewygodnie. O 7.45 jesteśmy na Czarny Stawie pod Rysami i spotykamy innych górołazów. Do tej pory byliśmy sami na szlaku. Chwilę rozmawiamy i dowiadujemy się jakie są warunki na górze, a dokładnie jakie były poprzeć niego dnia kiedy nasi „towarzysze” zdobywali Rysy. Światło jest nieciekawe, w oddali na szczytach panuje już dzień, my cały czas idziemy w cieniu. Na postoju przydaje się sweter puchowy, bo wiatr skutecznie zabiera ciepło.
Po krótkim reście ruszamy dalej. Wiatr jest bardzo silny i musimy się cieplej ubrać, bo zimno „telepie” i utrudnia oddychanie. Niebawem obchodzimy też Czarny Staw i zaczyna się wchodzenie pod górę. Jest coraz więcej śniegu i lodu, ale nadal wyraźnie widać „schody” więc idzie się bardzo przyjemnie. Szlak wiedzie przez usypisko kamieni, jest monotonny ale łatwy. Po prawej stronie widać pionowe skały Wołowego Grzbietu, z których co jakiś czas schodzą kamienne lawiny. Przy podchodzeniu robi się gorąco, więc pozbywamy się kurtek. Trasa cały czas wiedzie w cieniu, ale tempo marszu skutecznie rozgrzewa.
O 9.15 robimy kolejnego resta – krótkiego, bo następny planowany jest na Bulli Pod Rysami, od której dzieli nas „kilka” metrów. Tu mamy wygodny kamień, na którym możemy przycupnąć, zdjąć plecaki i zrobić kilka zdjęć. Z tego miejsca dobrze widać obydwa jeziora – Czarny Staw pod Rysami i Morskie Oko. To dobry moment, żeby zrobić zdjęcie, bo potem znowu się schowają za skałami.
Pijemy i po 10 minutach ruszamy dalej. O 10.00 widzimy, że szlak który ktoś wydeptał przed nami, i którym idziemy omija Bullę pod Rysami, i już na niej nie zrobimy postoju. Wchodzimy w żleb i niedługo zaczną się łańcuchy, więc zatrzymujemy się „ostatni raz przed atakiem szczytowym” – jemy, zakładamy uprzęże, kaski, szykujemy asekurację.
Żleb przy podejściu w górę nie wydaje się strony – jest sporo śniegu, więc idzie się bardzo przyjemnie, po chwili trawersujemy do łańcuchów, które zaczynają się na wysokości Wołowego Grzbietu i dalej się już wspinamy. Na początku wpinam się lonżą na każdym odcinku łańcucha, ale wejście jest tak łatwe, że wydaje mi się, że łańcuchy są tam zamontowane na wyrost. Później jednak pojawiają się fragmenty prawie pionowych ścian, bez śniegu, z niewielkimi stopniami, po których w rakach idzie się niewygodnie, więc doceniam zamontowaną tam asekurację.
Około 12-stej wychodzimy na grań, pogoda jest piękna, świeci słońce, na niebie są nieliczne transparentne chmurki i widoczność jest idealna. Momentami ekspozycja jest duża, wpinam się lonżą w prawie każdy fragment łańcucha, asekuracja daje mi też swobodę robienia zdjęć bez stresu, że narażam życie. Po prawej widać część słowacką i Zmarzły Staw, po lewej Polska i Czarny Staw pod Rysami a „nad nim” Morskie Oko. Widać Pasmo górskie z Miedzianymi i Gładkimi Wierchami a za nimi kolejne z Kozim Wierchem, Granatami i Wołoszynem. Za mną Żabia Grań.
Niestety mamy opóźnienie czasowe, o 12-stej planowaliśmy już schodzić ze szczytu, a tymczasem nawet do niego nie doszliśmy.
Po grani idzie się dosłownie chwilę i zaraz wychodzimy na szczyt. Widok jest tak bogaty, że aż nie wiem, czy zachwyca czy przytłacza. Ze szczytu mamy widok na całe Tatry Wysokie, zwłaszcza na Gerlach, Wysoką, Lodowy Szczyt, Mięguszowieckie Szczyty, grań Orlej Perci a także Morskie Oko, Czarny Staw pod Rysami i Dolinę Rybiego Potoku. Część z nich poznaję, część nie a nie ma czasu na wyciąganie mapy i porównywanie widoków z topo.
Robimy zdjęcia, nagrywamy pamiątkowy filmik, pijemy resztki wody i schodzimy. Ja chciałam coś zjeść, ale zmęczenie dało się we znaki, nie mogłam zjeść ani kanapki ani batona, więc postanowiłam schodzić bez „paliwa”. Jest 13sta, mamy jakieś 3 godziny do zachodu słońca i godzinę po nim do zapadnięcia zmroku.
Zejście okazuje się o wiele trudniejsze, niż wejście – stromizna daje się we znaki, jest niewygodnie, przy każdym kroku czuję ciężar plecaka. Teraz dopiero doceniam, jak ważne są łańcuchy, które pomagają i znacznie przyspieszają zejście. Przydaje się lonża, bo w pewnym momencie z suchej skały zjeżdżają mi stopy uzbrojone w raki.
Po zejściu z łańcuchów zaczyna się mozolne schodzenie żlebem, tu czuć obciążenie na kolanach, mam coraz mniej siły na wbijanie czekana, szczególnie w miejscach, gdzie śniegu jest mało więc niewiele się nim asekuruję, staram się tylko zachowywać dobrą równowagę i zmieniać strony (schodzę bokiem) żeby nie obciążać cały czas jednej nogi. Mam mega kryzys, wiem, że czas nagli, ale sił mam bardzo mało, jest mi niedobrze ze zmęczenia.
Podsumowanie:
Wejście na Rysy w listopadzie to zacny pomysł, jeśli nie lubisz stać w kolejce do zdjęcia na szczycie, i nie lubisz przepychać się w tłumie turystów, szczególnie, że to może być niebezpieczne. My na podejściu spotkaliśmy tylko kilka osób – dwóch gości przy Czarnym Stawie Pod Rysami, którzy w tym miejscu odbijali na Kazalnicę, jednego gościa, który nas wyprzedził na podejściu, i trójkę turystów których mijaliśmy na łańcuchach, jak my schodziliśmy już na dół. Dla mnie takie wyprawy poza sezonowe to esencja chodzenia po górach – nie lubię się przepychać, a turyści z piwem i w adidasach psują mi klimat gór. Wolę ciszę i „samotność”. Dodatkowym atutem listopada jest to, że pogoda nie zmienia się tak drastycznie jak w lato. Za każdym razem jak byłam w górach w lato, pogoda zmieniała się jak w kalejdoskopie, i nie można było całkowicie jej zaufać. Chwila słońca a potem deszcz, rano zapowiadali słońce, a w południe cała masa chmur zasłaniała widoki. Listopadowa dobra pogoda sprawdziła się w stu procentach co do dnia, noce były prawie-bezchmurne i gwiaździste, a chłodne powietrze dobrze orzeźwiało podczas marszu. Polecam listopadowe wejście na Rysy!
Tekst i zdjęcia: Renata Mrowińska, www.renatamrowinska.pl